poniedziałek, 21 grudnia 2009

("Toskania") Z barbarzyńcami na salonach.

Dzień dobry miłe i nieustająco powiększające się grono wielbicieli blogaska. Dziś kolejny z etapów podrózy po prowincji. Lokal, który odwiedziłem istnieje już od wielu lat, być może jest nawet starszy od samego Stargardu (albo przynajmniej od momentu kiedy Stargard otrzymał prawa miejskie). Jak wspomninałem we wcześniejszych wpisach mam liczne grono fanów, także na tę degustację poszedłem z wielbicielami i wielbicielkami (mojego talentu)

"Toskania" - takie miano nosi restauracja, gdzie mogłem dokonać degustacji. Lokal jest raczej niewielkich rozmiarów, cieszy się bardzo dużą popularnościa więc znaleznienie wolnego miejsca w godzinach konsumpcyjnego szczytu bywa trudne. Stężenie kelnerek na lokal wynosi dokładnie jeden, toteż mili jedzeniobiorcy zaopatrzcie się w cierpliwość. Aby skrócić mękę czekania w kartę dań (inaczej zwanym "meniu") najlepiej zaopatrzyć się samemu. Po odważalnym okresie czekania zjawia się młoda pani kelnerka prześlicznej urody (ale "Milano" nic nie zagrozi), uzbrojona w jakże trendy i vintage ołóweczek i notesik. Myli też i zapomina zamówienia, ale co tam tłok duży a pani całkiem ładna .Uwaga do wystroju, jako że idą święta całe wnętrze zostało upstrzone na czerwono-pomponiasto-mikołajowo, niektórzy są uczuleni więc ostrzegam.

Karta dań ("meniu") wyjątkowo dobrze zaopatrzona, także w ryby. Będąc na misji recenzyjnej mogłem zdecydować się tylko i wyłącznie na daniu pomiarowym - łosoś z grilla z ziemniakami i brokułą zapiekaną w serze. Po kolejnym bardzo odważalnym okresie czasu pojawiły się zamówione dania. Potrawy są podawane na olbrzymich kwadratowych talerzach, wymyślnie skomponowane i wystrojone, niewiele ustępują tym "Na (W)Mariackiej" (o tak nadal śmieszne, między przystrojeniami zachodzi relacja Nergal - Peter). U mnie na talerzu znalazło się dzwonko łososia o rozmiarze pięści Pudziana. Ryba jak to ryba z grilla, smakowała delikatnie na brzegach i bardzo delikatnie w środku czyli nic nowego, test na łososia zdany. Jedyne co mnie zainteresowało to kolor dania, który nijak do różu nie przystawał (maczo łosoś czy co?) . Sztućce były średniej wagi, zatem operowało się nimi wygodnie.
Aby podróż recenzyjna była udana należało skonsumować deser. Porcja lodów z malinami, co za ironia jak na zewnątrz panuje minus dziesięć stopni. Na usprawiedliwienie dodam, że maliny były gorące. Otrzymałem kaloryczną bombę i mało tego - łyżeczkę, która była taka sama jak łyżeczka jaką otrzymuje się do białej damy w Bel Epok. Dzień nie mógł się lepiej skończyć. Same lody bardzo dobre, maliny lekko cierpkawe co u wyniku dało wyśmienity deser. Słowo o moich współbiesiadnikach - barbarzyńcy. Zamówili i otrzymali kawę, na której wierzchu stworzono obrazek na pianie (coś pięknego), niestety barbarzyńcy nie okazali się czuli na dzieło sztuki i zniszczyli je zamiast zachować na wieki.

I teraz to na co czekają wszyscy. Toaleta składa się z przedsionka i sieni właściwej, sama muszla jest umieszczona pod kątem 45 stopni względem ściany co daje ciekawy efekt siedzenia, papier jest bialy, przyjemny w dotyku. Mało tego pomimo wysiłków wielu osób unosi się mily owocowy zapach. Kciuk w górę!

Rasumując: papu - pięść Pudziana, obsługa - twarz Najmana przed walka, wystrój - twarz Najmana po walce, ceny - odpowiednik 44 sekund zamiast zakontraktowanych trzech rund.

Jeść czy nie jeść: jeść

Linka do "Toskanii": http://toskania.stargard.com.pl/

niedziela, 13 grudnia 2009

("Classic Restaurant") Lokal jak Peja

Witam serdecznie wszystkich fanów blogaska. Niestety mam złą wiadomość, udało mi się wyjść na bieżąco z opowiadaniami o lokalach, więc kolejne wpisy będą dodawane rzadzej i będą miały odzwierciedlenie w aktualnej sytuacji konsumpcyjnej. Na pocieszenie dodam, że pozostało kilka lokali w których pobytu nie pamiętam toteż przyjmuje zaproszenia z propozycjami nazw poniżej w komentkach.

Pierwszy bieżący wpis obejmuję wyprawę do lokalu "Classic Restaurant" znajdującego się na prowincji Stargardem zwaną. Restauracja okupuje pomieszczenia które kiedyś nazywały się "Nautylius", wspominam o tym ponieważ wystrój klasika składa się z drewna, pseudokratownic i podwieszanych świateł. W lokalu dostępne jest WiFi, ważna informacja dla nerdogeeków. Innymi słowy wszystko co dobre to właśnie się skończyło.
Zajrzyjmy do wikipedii Eon (największa formalna jednostka geochronologiczna, dzieląca się na ery i wynosząca co najmniej 500 mln lat) jest to dokładnie tyle czasu ile trzeba czekać na zamówione danie, mało tego w lokalu nie ma dań wyszczególnionych w karcie (prosiłem o halibuta, dostałem pangę). Pani kelnerka mimo interesującej aparycji (krótkie rude włosięta) niestety od poziomu "Milano" odstaje. Sztućce są lekkie, z czego nóż jest nierdzewny a widelec chromowany (czytaj - nie od kompletu).
No ale lokale to nie sprawy poboczne ale jakość jedzenia, które serwują. Zamówiłem halibuta z trzema serami, niestety z powodu jego braku (pewnie wyginęły) otrzymałem pangę w rózowym sosie. Wyglądało to jak trutka na szczury rozsmarowana na rybie. Sama trutka smakowała jak buraczki z chrzanem, natomiast by odddać połączenie smaku ryby z trutką znowu skorzystam z wikipedii. Smak tego dania przypomnia mi Lubelszczyzne, ponieważ jest to jedno z nielicznych miejsc w Polszcze gdzie występuje czarnoziem (bardzo żyzne gleby powstałe na podłożach lessowych i lessopodobnych, czasem na glinach marglistych, bogatych w związki wapnia). Było to danie o smaku gleby, hektar pangi w trutce i bedziemy zbierać po 150 kwintali. By uzupełnić obraz dodam tylko, że moi współbiesiadnicy nie otrzymali dokładnie tego co zamówili.

No dobra, jestem tolerancyjny, wiadomo że dobry deser zatrze wszelkie niemiłe wrażenia. Będąc w lokalu trzyosobową gromadą zamówiliśmy po pucharze lodowym. Po kolejnym eonie pani ruda i krótkowłosa kelnerka przyszła i powiedziała, że kucharz nie popełnił zakupów i w zamian na koszt lokalu przyniosła siekane jabłka z bitą śmietaną (bitej śmietany starczyło tylko dla mnie...).
Nie zrażam się pierdołami, pomyślałem pójde i zrecenzuje toaletę. Miejsce zadumy oraz katalizator geniuszu w tym lokalu jest duże i przestronne widać duża dbałośc o to by zapach przyjemny się unosił. Niestety, w toalecie nie można się zamknąć od wewnątrz, suszarka nie działa, ręczników nie ma a papier jest szary i pospolity. W takich momentach człowiek żałuje życia w czasach współczesnych, bo gdyby być Wikingiem to Thor bóg piorunów odpowiedziałby na me żarliwe wezwanie i annihilował to miejsce swym wielgachnym młotem.

Reasumując: Wystrój - Kapitan Nemo po eksmisji, natomiast obsługa, papu oraz ceny są jak Peja: reprezentują biedę.

Jeść czy nie jeść: Nie jeść, w zamian iść na białą dame do bel epok.

Linka do Classic Restaurant: http://www.classic-restaurant.pl/ strona internetowa też jest klasyczna - na głównej użyty jest Times New Roman, jak mawia młodzież lol!

środa, 9 grudnia 2009

("Belle Epoque") Po naszemu bel epok.

Witam serdecznie niezwykle spragnione nowych wrażeń stale powiększające się grono wielbicieli blogaska. Dzieki Wam staniemy się celebrytami, będziemy znani i popularni, osobiście liczę na sędziowanie w telewizyjnym szoł "Po co mam talent". W dzisiejsza podróż zabiorę Państwa na głęboką prowincję tj. do Stargardu do restauracji "Belle Epoque". (czyt. bel epok i będzie prościej, co to znaczy? -> ich habe keine Ahnung -> co to znaczy? - nie mam pojęcia)

Lokal jest w miare świeży, liczy sobie zaledwie kilka miesięcy starości. Na stronie internetowej (adres będzie u dołu) czytamy m.in. kąpiele w kisielu, wojna francusko-pruska, tarzanie w musztardzie, wystrój z epoki, nacieranie oliwką, pierwsza wojna światowa. Innymi słowy ma być stylowo i nastrojowo. Nie wszystko co wymieniłem to prawda, ale wystrój faktycznie jest klimatyczny w pewnym z góry ustalonym temacie przełomu iksiiks/iksiks wu (XIX/XX w.) : buro-brązowo-błyszczący.

Restauracja, jak na prowincję może pochwalić się zacnym obłożeniem, na szczęście na moje trzy pobyty tutaj (dlaczego trzy to się okaże później) miejsce udało się zdobyć bez problemów. No i niestety tutaj zderzamy z największą wadą lokalu, mianowicie jego obsługą. Najprościej można to ująć w następujący sposób - lenistwo pań obsługujących zdecydowanie dorówuje ich urodzie, całe szczęście, że nieco ustępują paniom ze szczecińskiego "Milano". (na razie nikt nie gromi mistrzyń, to pewnie przez te elektroniczne gadżety, z którymi biegały) No cóż, panie nie odgadują życzeń, bezszelestnie nie znajdują się przy stoliku itd. Mówi się trudno. Trudno.

Jak wspomniałem przed chwilą lokal zwiedziłem 10(w systemie trójkowym) razy. Z tego prostego powodu, że jest tam tylko sqr((5^2)-(4^2)) dań z ryb. (Lansik musi byc) Na przystawkę miałem przyjemność konsumować bruszczettę, (szybkie spojrzenie w wikipedię) jako przystawka sprawdza się znakomicie, natychmiast chce nam się jeść.

Teraz zaprezentuje wszystkie dania rybne z rego lokalu (co ma rozumieć sprawi to, że więcej o tym lokalu nie wspomne)
- Łosoś z grilla zdjęty, w maśle ziołowym skąpany (z ryżem): łośoś bardzo dobry o umiarkowanej intensywności smaku (odsyłam do pseudowykładu kilka wpisów wcześniej), lekko różowy, a najlepszy był ryż.
- Dorsz pieczony z szynką parmeńską z ratatuj(kolejne zerknięcie w wikipedię) oraz pieczonymi ziemniakami: dorsz to jedna z najsmaczniejszych ryb, jego morskość w smaku jest bardzo charakterystyczna, tutaj jeszcze moim skromnym zdaniem doskonale komponuje się szynką parmeńską (też o bardzo charakterystycznym smaku), leciutko pikantne ratatuj wzmaga jeszcze pozornie chaotyczną kakofonię doznań smakowych; to danie ustępuje tylko maestrii "Chiefa" - polecam. Pieczone ziemniaki bardzo dobre, ale to danie nie potrzebuje dodatku dla poprawienia smaku. Gdybym był pokemonem powiedziałbym, że jest to Pikaczu wszystkich dań.
- Dorada z pieca z ryżem: danie dobre dla początkujących amatorów ryb, smak niezwykle delikatny oraz wysublimowany sięgający górnych rejestrów doznań rybnych - czytaj musimy się skupić by wydobyć smak z tego co przeżuwamy. Polecam również dlatego gdyż można nieco pouczyć się wyjmowania ości za pomocą noża i widelca w ten sposób aby dyskretnie pomóc sobie palcami i nikt tego nie zauważył.

Deser - oto przed państwem Bomba Kaloryczna Dekady, Deser Nad Desery, To W Czym Chciałbym Się Taplać Jak Już Trafię Do Raju Po Walce Z Niewiernymi Plus Siedemdziesiąt Dwie Hurysy. Deser doskonały, perfekcja smaku - Biała Dama, gałka lodów wymieszana z gorącym kakałkiem (nie pukać!) . Po konsumpcji czegoś takiego Pikaczu zamieniłby się w Megagrzmotozorda od razu. Ten deser mili państwo zaniesie pokój na Bliski Wschód, poskromi kurzą, mysią, borsuczą czy lamią grypę i zlikwiduje podatki. Jak ktoś jeszcze nie próbował to nim gardze i pomiatam.

Czy może być coś jeszcze lepszego? Oczywiście, że może. Toaleta - duża przestronna, muszla lekko obniżona (ułatwienie dla niepełnosprawnych), wygodna zdecydowanie najlepsza na której siedzialem (wrażenie balansowania - nie chodzi o wygode chodzi o doznania, prawda?). Papier nieszary o fakturze miłej w dotyku pod warunkiem, że nie będziemy wtykać do sobie do ucha.

Reasumując: papu - Pikaczu, obsługa - Krowon, wystrój - Żubron, ceny - Łosion. (To są oczywiście nazwy pokemonów)

Jeść czy nie jeść: Jeść, Biała Dama

Linka do bel epok: http://www.belle-epoque.pl/

poniedziałek, 7 grudnia 2009

Ad. Bombaj II

Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, ale odwiedzić  znów dobry lokal nie jest nigdy złym pomysłem. Zresztą.. z entuzjazmem rybojada dla takiej reaktywacji nie sposób było walczyć.  Węszył, krążył wokół tematu legendarnego maślanego kurczaka niczym nazgul wokół TEGO JEDNEGO (to rule t hem  all) pierścienia. Pomyślałam więc.. niech więc się los dopełni, idźmy do Bombaju.

Odwiedziny przypadły w sobotę w godzinach wczesno popołudniowych, ale gęstość zaludnienia w lokalu była już znacząca. Lubię to ogromnie – gwar przy stolikach obok oraz trucht kelnerów.  Nasz kelner nie truchtał, ale i też przestrzeń pomiędzy kuchnią o lożą, w której przyszło nam spocząć, obiektywnie patrząc nie pozwoliłaby mu prawdopodobnie rozwinąć takiej prędkości. Spoczęliśmy mianowicie naprzeciw drzwi kuchennych, dokładnie pomiędzy jedną papugą zieloną a drugą papugą zieloną, czyli pod papugami. Plan działał – mimo rozciągającej się szeroko jak nizina szczecińska sławy recenzorskiej, nie musimy się jeszcze przebierać niczym De Funes w „Skrzydełku czy nóżce”, aby w spokoju i na zasadach pełnego incognita dokonywać swego działa.. pochłonąć nieco jadła i opisać o następnie z wprawą i dramaturgią Szekspira.

Niech więc pióro odda doznania widelca.. Wybór nie był trudny dla większości współbiesiadników – sława kurczaka, za którą odpowiedzialny jest rybojad inspirowany jakąś tajemniczą, mroczną tęsknotą za białym, mięciutkim mięskiem, które mi zwinął onegdaj z talerza, zrobiła swoje. Wszyscy zdecydowali się na kurczaka, włącznie ze mną, choć planowałam zrobić wyjątek i zamówić soczysty schab z grilla. Kelner nasz nietruchtający jednakże odradzał tą pozycję, wskazując, że jest on kruchy. Nie zrozumiałam tego ni w ząb, ale uznałam, że rekomendowany przez niego, jako niezwykle delikatny kurczak…jakiś tam w kawałkach i brunatnym sosie będzie dobrym wyborem. Był niezłym, jednakże najprawdziwszą symfonię smaków zapewnił dopiero kwartet drobiowy. Wnoszone na dymiących tacach porcje były, o losie szczęsny,  w zupełności podzielne a i towarzystwo do podzielności miało stosunek nader przyjazny, zatem spróbować czterech pysznych potraw zamiast jednej było wszystkim dane i więcej dodawać odnośnie kulinarnych wrażeń popołudnia nie trzeba. 

Chwile były niezapomniane i miłe. Ponownie zaczerpnąć ze źródełka kuchni hinduskiej;  zobaczyć, jak szanowny autor bloga buszuje po menu w części innej niż potrawy z ryb, zdradza następnie swą naturę w mrocznym instynkcie drapieżcy, który za cel upatrzył sobie chickena i wreszcie, poczuć dreszczyk emocji, gdy ktoś próbuje się wedrzeć do zajętej przeze mnie toalety – to wielkie bogactwo tego dnia.

czwartek, 3 grudnia 2009

("Na warownej") Warownej pamięci żałobny rapsod

Witam ciepło i serdecznie kolejne setki i tysiące fanów blogaska. Czy zauważyli Państwo "i okolic" w opisie? Czas zająć się okolicami bowiem skromna ma osoba nie pochodzi wcale ze Szczecina. Dziś będzie mowa o stargardzkim lokalu "Na Warownej". Nieistniejącym lokalu gwoli ścisłości. Cóż "Na Warownej" pojawiło się niczem meteor na firnamencie, zawiało kitą i zniknęło za horyzontem. Wszystko w czasie około paru miesięcy.
Czas na konkurs audiotele. Na jakiej ulicy usytuowany był tytułowy lokal? Do wygrania 35 miliardów dolarów. Prawidłowe odpowiedzi:
a) Zachodniopomorski Uniwersytet Technologczny
b) kompot z buraków
c) wiatry wywołane kapustą
d) Donald Tusk
e) żadna z powyższych
f) wszystkie z powyższych
SMS z prawidłową odpowiedzią zwyczajowo wysyłamy na sledzik.pl
Z zewnątrz lokal wydawał się niewielki, po wejściu miło się rozczarowałem - miejsca całkiem sporo. Wystrój typowo restauracyjny, kto kiedyś widział restauracje ten wie. Obsługa bardzo profesjonalna i estetyczna (blisko poziomu "Avanti" ale jeszcze nie to) , lokal zdecydowanie promatczyny, gdyż dzielni kelnerzy nie wahali się wziąć na siebie ciężaru opieki nad przyniesionymi przez gości pociechami.
W lokalu miałem przyjemność wieczerzać trzykrotnie, jedząc ryby po dwakroć oraz kurczę w pozostałych przypadkach. Możemy więc mówić o pewnego rodzaju pracy zbiorowej. Za pierwszym razem wystawiłem cierpliwość kucharza na próbę komponując rybę pieczoną z kaszą gryczaną i szpinakiem (przypomninam, że jestem neofitą, burakiem oraz ignorantem, lasnując się na znawce), próba wypadła niezwykle pomyślnie. Muszę wspomnieć o wielkości porcji, adekwatnym słowem będzie zwrot używany przez japończyków w odniesieniu do mieszkańców Stanów Zjednoczonych - "gargantua". Po zjedzeniu gargantua kaszy z gargantua szpinakiem ma się tylko ochotę na gargantua błaganie o koniec cierpień z przejedzenia. Pozostałe wypady były równie miłe jak pierwszy.
Niestety jak wspominałem na początku, lokal zniknął z kulinarnej mapy świata, niewątpliwie za pomocą Krwawego Kutulu i jemu podobnych. Prawdopodobnie Siły Ciemności nie mogły zaakceptować faktu załamania równowagi w odwiecznej walce Dobra ze Złem.
Toaleta była raczej mała, a faktury papieru niestety nie pamietam. Dżentelmeni o pieniądzach nie rozmawiają, więc jesli chodzi o ceny to były prowincjonalne.

Reasumować nie ma czego, bo lokal nie istnieje już, ale tak dla wprawy - papu sponsorowała literka D jak dobre, wystrój Z jak zwykły, obsługa CH jak Heroizm, ceny P jak Prowincja.

Jeść czy nie jeść: Można nakarmić się wspomnieniami

Linka do czegoś maksymalnie durnego tu

poniedziałek, 30 listopada 2009

("Bombay" pt. II) Zlot fanów blogaska

Witam witam wszystkich stesknionych niczem kania dżdżu kolejnego wpisu. Dziś będzie wpis szczególny z okazji szczególnej okazji.
Mili Państwo odbył się I Zlot Miłośników Blogaska "jeść-albo-nie-jeść" (w skrócie ZMBjanj). Jeżeli znajnują się chętni (chętne) na kolejny zlot to proszę na blogasku zostawić dane kontaktowe w którymkolwiek z komencików. Proszę o :
- podanie wzrostu
- koloru oczu
- przesłanie zdjęcia
- wybór lokalu w którym checmy "to" zrobić.
Panowie mogą oferty przysyłać również.

Przejdźmy do rzeczy, grono fanów blogaska stwierdziło, że chcą sprawdzić to co tutaj piszemy. Szanowna współautorka zapałała gniewiem i zarzekła "Ja im wszystkie pokaże! I pożre!", wobec takiej argumentacji pozostało tylko zorganizować zlot i potwierdzić nasze słowa. Wielbiciele byli zaintrygowani określeniem "kurczę delikatne jak masełko" - wybór był tylko jeden. Bombaju! Nadchodzimy! Bedziemy napastować krowy i dręczyć eeeeee...
Rezerwacja została poczyniona odpowiednio wcześniej, wiec na wejściu kelner usiłował doprowadzić nas do odpowiedniego stolika, udało mu się już za drugim razem. Sam pan kelner ("Avanti" wciąż najlepsze) sprawiał wrażenie natchnionego geniusza z umysłem błądzącym gdzie indziej, ale fakt że pamiętał wszystkie zamówienia. Jednocześnie sprawiał wrażenie, osoby która wyciągnie maczetę i wyrąbie sobie drogę do historii kelnerstwa.
Po krótkiej kłótni zdecydowaliśmy się na wariant danie główne plus deser. I tutaj należy opowiedzieć o nożu w plecy zadanym mi przez szanowną współautorkę - nie chciała zdradzić jakiego kurczaka konsumowała tu ostatnio. Udzieliła jedynie podpowiedzi naprowadzającej nas na dania z grilla. Chcąc nie chcąc musieliśmy zamówić wszystkie. Były to:
- Tandoori Chicken
- Chicken tikka
- Kastoori Kebab
oraz danie w sosie o bliżej nieokreślonej nazwie.
Wszystkie dania były zdecydowanie wspaniałe, co oczywiście wynika z nazwy. Kurczęcia były pyszne, jedna z wielbicielek rozsmarowywała je nożem. Co należało udowodnić. Bardzo polecam to miejsce.
Desery:
- lody z mango
- lody z grzybami (owocami lychee)
- pudding z ryżu obtoczony kardamonem.

Lody rewelacyjne. Grzyby mniej. A pudding smakował niczym zapach męskiej toalety w szkole podstawowej.

Na koniec oczywiście najlepsze. Wystrój ocieka, mamy mnóstwo motywów hinduskich praktycznie wszędzie plus papugi pod sufitem plus bollymuzyka z głośników.
Toaleta. Toaleta przypomina mału pokój z rewelacyjnym nagłośnieniem, gdyż bollymuzykę tam słychać najlepiej. Wielgachne lustro i biały papier. Czy można chcieć więcej?

Powtórze się: bardzo polecam to miejsce.

Jako, że był to zlot ocen nie będzie. Byłem tam dla przyjemności a nie ciężkiej pracy recenzenckiej.

Jeść czy nie jeść: Skoro jestem tam powtórnie to wiadomo, że jeść. (A nawet żreć jak nikt nie patrzy)

Linka do Bombaja: http://www.india.pl/

PS. I ani słowa o rybie!

sobota, 28 listopada 2009

("Winnica") Andergrant

Szanowne liczne grono wiernych czytelników! Dziś zapraszam Was na wyprawę w nieznane, mianowicie do udergroundowego światka szczecińskiego przemysłu żywieniowego. Do tej pory mieliśmy do czynienia z mainstreamem, teraz zwrócimy uwagę na alternatywę. Jeszcze bardziej rozciągając wstęp powiem nie tylko Lady Gaga (Christopher Walken jest królem btw.) ale i Anna Jurksztowicz czy Sonia Sulim.
"Winnica" to lokal, którego próżno szukać (w dobie Web 2.0 - niektórzy nazywają to zbiorowym śmietnikiem) w Internecie, artykułach prasowych i innych massmediach. Zaskakującym jest fakt, że lokal mieści się na "reprezentacyjnym" deptaku Bogusława. Wystrój lokalu nie zwiastuje podziemia, raczej wskazuje na normalną restaurację. Toalety też nie odbiegają od standardów - papier nieszary.
Co stanowi o niegłównonurtowości lokalu. Sposób obsługi klienta, bowiem jest prowadzony przez jedną osobę, właściciela lokalu. Wieść gminna niesie, że jeździ rozklekotanym polonezem znaczy się jest pasjonatem zbiorowego żywienia. Innymi słowy kelner-właściciel odbierze od nas zamówienie, a ponieważ to rówinież kucharz-właściciel to wie co nam zaproponować, zresztą widać pod przykrywką szorstkiego charakteru zapał do tego co robi. Na dania czeka się długo, ale nie oszukujmy się - warto. Przy okazji radzę zapytać co naprawde jest w menu, bo to co na karcie jest uboższe od tego w rzeczywistości.
Miałem niewątpliwą przyjemność skosztować medalików wieprzowych z jabłkami oraz dwóch rodzajów ciast, czekoladowego oraz orzechowego. Nie pozostaje mi nic innego niż szczere polecenie wypróbowania lokalu. Jedyny minusik to taki, że lokal nie prowadzi ryb.
Na zakończenie opisu, jeszcze raz polecam wypróbowanie "Winnicy" każdemu, dajmy szanse alternatywie.

Jeść czy nie jeść: Jeść

Jak wcześniej mówiłem linki nie ma, w zamian - Sonia Sulim

wtorek, 24 listopada 2009

("Ładoga") Bujane papu

"Ładoga" to m. in. jezioro, rzeka, statek i restauracja. Dziś skupimy się na tych dwóch ostatnich bowiem nasze miejsce orgii kulinarnej in spe znajduje się właśnie na statku o tej właśnie nazwie.
Zaniepokojonych uspokajam, statek jest zacumowany u nabrzeża i absolutnie, ale to absolutnie na nim nie buja, za wyjątkiem chwil gdy przepłynie motorówka obok wzbijając wielkie fale, nawet wtedy wrażenie kołysania jest minimalne. Sama restauracja znajduje się na rufie (z tyłu) jednostki pływającej (chwilowo w miejscu). Ważna rzecz - osoby wysokie będą czuły się nieswojo idąc korytarzem, jego wysokość z trudem dwa metry przekracza.
Co do wystroju wizualnego, jeśli jest to mi umknął. W zamian za to otrzymujemy muzykę, muzykę proszę Państwa rosyjską ("Ładoga" serwuje kuchnię rosyjską). Miałem przyjemność odsłuchać najbardziej niedobranego dokotletowego setu muzycznego. "Ładoga" to muzyczny eklektyzm, możemy usłyszeć utwory od "Nas nie dogoniat" przez "Kalinkę" do "Wielkiej wojny ojczyźnianej". Nie ma jak słuchanie, co też zrobimy faszystom, jak ich złapiemy. I to wszystko w czasie jedzenia. Cóż jak to mawia Kasia Nosowska: "Taka karma".
Po znalezieniu miejsc, (tuż obok bulaja) pani kelnerka zjawia się pełna zapału i ochoty, i oczywiście chęci spełnienia wszystkich marzeń, nawet tych najbardziej wyszukanych. ("Milano" nadal na czele) Tego dnia zamarzyłem sobię zuppę grzybową oraz "Różyczkę z łososia". I tutaj mała uwaga, w opisie dania znajduje się słynna już fraza "gotowane ziemniaczki".
Czas oczekiwania na samkołyki umiliła zwyczajowa rozmowa ze współblogusiującą toteż odniosłem wrażenie zdecydowanej dylatacji czasu (ale w tym pozytywnym znaczeniu). Zuppo przybywaj! Zuppa przybyła, zobaczyła i zwyciężyła. (Zuppa veni vidi vici) Bardzo dobra, bardzo grzybowa, bardzo zacna, bardzo godna polecenia. Po tak miłym entre, można było się spodziewać czegość po prostu wspaniałego...

A tak zapomniałem, że nie prowadzę reklam. Niestety z głębokim żalem muszę stwierdzić bardzo słabą jakość dania. Łosoś był niezwykle suchy, nawet obfite skropinie go sokiem z cytryny niewiele dało. Niestety mimo wybitnie wodnego otoczenia, zaserwowana ryba była najgorsza jaką do tej pory jadłem. Dodatkiem były "gotowane ziemniaczki", owszem "ziemniaczki" ale "gotowane" to już nie bardzo. Ponieważ to był już drugi taki przypadek, zastanawiam się nad tym interesującym trendem niedogotowywania potraw. Może to jakaś moda, której nie jestem świadom? Po czymś takim człowiek zapomina o pysznej zuppie.
A teraz najboleśniejsza rzecz. Toaleta. Muszę to powiedzieć, toaleta która zwiedziłem to była najbardziej korporacyjna toaleta jaką kiedykolwiek widziałem. Zero klimatu, a naprawde w tej dziedzinie można się postarać, bo jak tu się relaksować w miejscu które przypomina kierat? Papier nieszary.

Reasumujemy: papu Titanic na dnie, wystrój Ładoga na cumie, obsługa Titanic na chodzie, ceny góra lodowa (mogą zatopić).

Jeść czy nie jeść: na własne ryzyko

Linka: http://www.ladoga.pl

poniedziałek, 23 listopada 2009

("Bohema") Wszyscy artyści to...

"Bohema, nie mylić z Bohemią to nazwa środowiska artystycznego" - jak głosi Wikipedia. Oczywistym jest, że artyści to nieroby wszelkiej maści co na poważnych zajęciach sie nie znają. Wśród nich panuje głownie ruja, sodomia i gomoria. Jedyne co umieją to chlać, ćpać, używać a potem płodzą pożal się Boże - "sztukę".
Po tym arcymiłym wstępniaku, nasuwa się sugestia - czegożby tu spodziewać się po lokalu firmowanym taką nazwą? Może nowych trendów w sztuce przyrządzania żywności? Tak!
Lokal umiejscowiony jest blisko centrum w piwnicznej izbie ("siedze sam nad kuflem pełnym piwa") niezwykle hmmm... rozłożystej. Miejsca mamy w bród, wiec spokojnie można znaleźć miejsce na uboczu celem tetatet lub dyskretnej kłótni. Wystrój lokalu jest bizantyjski, wystrój po prostu ocieka. Z miła współautorką znaleźliśmy kącik w którym znajdowały się m.in. sofa, krzesło oraz poduszki na wyżej wymienionych. Toż to moja nora, która szumnie nazywam mieszkaniem nie ma takiego luksusu.
Pani kelnerka zjawia się w okamgnieniu gotowa spełnić wszelkie nasze kulinarne marzenia. ("Milano" niezagrożone, pan z "Avanti" powinien obawiać się konkurencji) . Dania dostępne w meniu restauracji są godne wystroju, tylko tutaj znajdziemy np. trufle (co zresztą zostało skwapliwie objaśnione na stronie lokalu - ach ci artyści tylko blichtr im w głowie). Niestety, po zastawieniu 1,5 nerki na wizyty w poprzednich lokalach, pozostały dania dla gminu nieartystycznego. Moje pospolite kubki smakowe podpowiedziały krem z selera jako zuppę, oraz cyt. "Okoń ze smażonym szczypiorkiem na szpinaku z orzeszkami pinii i gotowanymi ziemniakami" plus zasmażana fasolka szparagowa z boczkiem. Poproszę o zapamiętanie frazy "gotowane ziemniaki" gdyż będzie to przydatne w dalszej części recenzji.
W międzyczasie pani kelnerka zaproponowała nam startera, czyli przekąskę z sera w sosie winegret, plusik. Pojawiła się zuppa, niestety niczym nie zapadła mnie w pamięci, ot zuppa jakich wiele. W drugim międzyczasie dopadł nas drugi bonus, którym była możliwość konsumpcji alkoholu, drugi plusik. Widać dużą troskę o zadowolenie klienta, zaraz okaże się dlaczego.
Bez zbędnych dyrdymałów na nakrytym stoliczku, dzięki zgrabnym dłoniom pani kelnerki zjawiło się danie. Okoń to pyszna ryba śródlądowa, ale ten okaz musiał pochodzić z jakiejś specjalnej hodowli gdzie był masowany i pojony winem. Smakowało mi bardzo, bardzo, bardzo, jedynie brakowało w smaku dodatku "wolności", tej wody w stanie naturalnym z pływającą rzesą, szumem trzcin, kumkaniem żab.
"Bohema" zgodnie z nazwą, wyznacza artystyczne nowe tendy restauratorstwa. Proszę sobie przypomnieć stwierdzenie "gotowane ziemniaki". Niestety okazało to się mrzonką. Być może mieliśmy do czynienia z jakimś performansem, wyrazem buntu, sprzeciwem wobec obyczajowości czy konwenansów, ale ziemniaki dogotowane to były chyba w alternatywnej rzeczywistości. Minusior. Na przystaweczkę fasola z boczkiem, boczuś przepyszny, poezja wśród boczków. Niestety fasola to dramat, konsystencja drutu. Stwierdziłem, że w lokalu panuje moda na niedogotowanie. (w sumie lepsze to niż na sukces) Drugi minusior.
W toalecie nie byłem, ale można na podstawie wystroju wyaproksymować sobie jej wygląd.

Podsumowanko: wystrój: rokokoko, papu: średniowiecze, obsługa: oświecenie, ceny : stępiony gotyk (nie tak bardzo strzeliste, ale sięgają ponad inne zwykłe budynki)

Jeść czy nie jeść: na własne ryzyko

Linka do "Bohemy" http://www.bohema.szczecin.pl

piątek, 20 listopada 2009

Ad. ("Chief") Na powitanie.

Witam liczne rzesze miłośników naszego bloga, co dotąd oznaczało wyłącznie umiłowanie barwnego i najeżonego metaforami, jak dobra kasza słoniną, stylu rybojada. Nie wiem, ilu Was jest, ale jeżeli choć część z Was należy do tych 38% rodaków, która w poprzednim roku nie zhańbiła się wzięciem książki do ręki, to myślę, że już za kilka z wypiekami na twarzy pochłoniętych wpisów (czyli po wypełnieniu z ogromnym zapałem kilku kolejnych obowiązków kronikarskich) będziecie mogli śmiało w przyszłorocznej ankiecie powiedzieć „TAK”.  Opowieść wije się meandrycznie po kulinarnej mapie Szczecina (na razie bez okolic); zapał literacki zdaje się dorównywać pasji do pochłaniania porcji w ilości co najmniej: półtora (cała swoja + pół miłej legendarnej współautorki bloga, czyli mojej) a zatem nawet bez mego wkładu wkrótce ma szanse powstać dzieło epokowe i epickie.. jedynie żarciu na naszym terenie dedykowane.

Jeśli ktoś z Was pyta, „po cóż wstęp ten?”, odpowiadam owym ignorantom spraw damsko-meskich a w dodatku kulinarnych, iż służył on definicji mojej roli. Zacząć bowiem należy od tego, że tempu powstawania tych relacji dorównać  może jedynie szybkość pochłaniania porcji swoich i połowy mojej przez miłego, rybolubnego współautora. Obie te sprawności są jego domeną, stąd w rywalizacji tej kronikarskiej skazana jestem na rolę dopowiadacza, zaś a lokalach .. cóż.. rzeknijmy wprost.. zdarza się, że nie dość zjadam (chlip).

Relacje moje służyć będą zatem temu, czemu zostały przeznaczone. Uzupełnianiu i wskazywaniu nieścisłości. Nie poważę się nic dodać w temacie ryb, jeśli zaś chodzi o sprawy drugorzędne, czyli wszystkie pozostałe, nie zawaham się użyć swej kobiecej broni , czyli skrupulatnej pamiętliwości.

 

Zatem co się tyczy wyprawy do Chiefa,.. UWAGA, uzupełniam :

Menu moje i Majora Bienia, który ma stopień majora, nie różniło się istotnie. Zamówiłam jednak na pierwsze egzotyczną zupę z diabła morskiego; potrawę dość lekką, bez najmniejszych znamion ogni piekielnych, gdyż w smaku dość delikatną. Stanowiła elektryzującą zapowiedź dalszych smaków, wzmagając raz po raz napięcie w rytmie zanurzanej w talerzu łyżki, niczym w magnetycznej Gran Partita (K 361) Herr Mozarta.

Ze spraw dalszych, nie przesądzałabym, że mleko musiało być podgrzane w mikrofali.  No i oczywiście nie było ono uhate. Cudownie mi się, pewnie po nim, zaokrąglił brzuszek.

Co do wystroju, nie miałam podobnych do miłego rybożercy spostrzeżeń, ale,…ale..ALE….pomiędzy drzwiami wejściowymi, szatnią a salą umieszczono reagującego na ruch kuglarskiego mikołaja, którzy zbezcześcił wszystko, co mogło być święte.

Podkreślam jeszcze na koniec wyśmienitą obsługę. I dodam, że .. ja tam jeszcze wrócę!

("Avanti") Naprzód Janów!

Nazwa lokalu jest też prześwietnym cytatem z "Seksmisji", gdzie Jerzy Stuhr z tym właśnie okrzykiem na ustach rzuca się na usta perfidnej opresorki. Jak sama nazwa wskazuje mamy do czynienia z jedna z 1473848347234023748236543056450358023 restauracji włoskich. Nie wiedzieć czemu kuchnia włoska zdobyła sobie wyjątkową popularność na świecie i teraz w tym luksusie musimy się marnować.
Sam lokal skoro już o nim mowa, jest stosunkowo niewielki o ciekwaej konstrukcji architektonicznej, część pomieszczenia jadalnego jest położona wyżej od reszty. Jako, że ja i współautorka blogaska wysoko nosimy głowy, miejsce na podwyższeniu zostało przez nas zaanektowane. (zwracam uwagę na mą wyśmienitą znajomość strony biernej) Uwaga dla czytających pań - podszedł pan kelner nieziemskiej urody ("Milano" panie, "Avanti" panowie - wierni czytelnicy oczywiście rozumieją o co chodzi). Nadszedł czas złożenia zamówienia... Skoro restauracja włoska, na pierwszy żoładek zuppa pomidorrowa została zaordynowana, na drugie zdecydowałem się na pstrąga całego. Wtem! Zagrały fanfary, niebo się otworzyło i arcyprzystojny pan kelner w miłej rozmowie zasugerował wybór łosiosia. No dopsz, różowa ryba to to co my tygrysy lubimy. (Maleńka dygresja, wśród rybożerów istnieją dwie frakcje, kochająca łososie i wręcz przeciwnie, nie wiem dlaczego róź wzbudza takie emocje - wzmianki o tym można znaleźć m. in. w "Torpedzie w celu" B. Romanowskiego)
Czekanie zwyczajowo umila miła rozmowa z niemalże legandarną już współautorką blogaska. Po omówieniu kilku spraw, zuppa pojawiła się na stole. Zuppa prezentowała się pod postacią spodu podzuppnego, zuppy właściwej, białej plammy na zuppie właściwej oraz Zielonego Paprocha wyznaczającego centrum zuppy.
Była dobra.
Potem Nastał Łosoś.
Był dobry.
W pogoni za dobrami zdecydowałem się skosztować danie współautorki blogaska, schabu w sosie szpinakowym.
Był dobry.
Kilka miesięcy później dowiedziałem się, że miałem schabik zaledwie skosztować a nie zjeść połowę. Ups.

Oprócz supermetro panów kelnerów, kolejna rzeczą wybijającą się na plus są luksusowe toalety godne apartamentów króla.

Słowo na zakończenie, "Avanti" to lokal jakich wiele, który w pamięć nie zapada. Cała otoczka: miejsce, kelnerzy, toalety to poziom mistrzowski, ale jedzienie po prostu jest dobre (a my chcemy się jedzeniem zachwycić, znaleźć natchnienie, zburzyć Mur Berliński, wykopać pięciometrowy rów na akord itd.). Je się bez wielkich uniesień, nie pozostaje zbyt wiele w pamięci, lokal można dołączyć do kolekcji zwiedzonych, ale czy zaczepić się tam na dłużej to już pozostawiam do oceny własnej.

Reasumując: wystrój Cichy Bob, obsługa Jay, papu Metatron (Boga niegodne ale głosu Boga i owszem), ceny Atak Rosomaka.

Jeść czy nie jeść: Jeść.

Linka do "Avanti" http://www.avanti.szin.pl/

czwartek, 19 listopada 2009

("Na Mariackiej") Na M(W)ariackiej

Witam ponownie nieistniejące grono czytaczy blogaska! Dziś kontynuujemy wspomnieniową podróż po lokalach, które zwiedziłem jakiś czas temu, na pocieszenie dodam, że lista sukcesywnie się zmniejsza.

Buszując po odmętach internetu, pamiętając o konikowym fiasku (poprzednia notka) natrafiłem na stronę lokalu "Na Mariackiej" znajdującego się na ulicy Mariackiej (zdumiewająca koincydencja, ale takich przypadków będzie więcej). Dodam, że podmiana literki "M" na "W" w nazwie daje naprawdę dużo zabawy.
Znalezienie lokalu trudności nie nastręcza, jest sprytnie wkomponowany w kamienice, a markizy udekorowane lampkami choinkowymi made in China ułatwiają orientację. Aby dostać się do środka musimy tylko posiadać umiejętność korzystania ze drzwi.
Wchodzimy do środka i widzimy na wprost całkiem spory bar, pierwsza jest sala dla niepalących druga dla pozostałych. Wystrój lokalu cóż... hmm... biasiadno-jarmarczny Jerzy Połomski (czyli jakieś 5 starych "Chiefów"). Po znalezieniu miejsca odpowiednio daleko od sali dla pozostałych, podeszła pani kelnerka (bez obaw "Milano" nadal na czele)i tako rzecze: " przecz stąd pachołki, będzie impreza dla imć Szanowanych Person, znajdźcie sobie inne miejsce do biesiadowania, kpy!" (wypowiedź nieco ubarwiona). Faktem jest, że miejsce trzeba było zmienić na bliższe towarzystwa palących, za co minus tak wielgachny jak ego Dody. "Furda Jasiu" zauważa Stasio - zamawiamy.
Każda pozycja w men(i)u, posiada oryginalna czasem zabawna nazwę. Możemy napotkać: "Szybcy i wściekli" (zapewne Vin Disel na ostro) czy "1000 mil podwodnej żeglugi" (o 19000 mil za mało). Mój wybór zupy okazał się ponadczasowy, na zamówienie powędrował "Antywirus" (świńskiej grypy) czyli jak podaje producent na swej stronie "Toskańska zupa cebulowa zapiekana z serem" (i dwa lata gwarancji), a posiłek uzupełnić miała "Żelazna porcja" - sola w szpinaku.
Zupełnie konwencjonalnie pierwsza przede mną pojawiła się zupa. Była arcymegagargantuahipsahopsaczarymarybimsalabimprzepyszna. Połączenia cebuli z nutą sera to jest to czemu tygrysy ulegają natychmiast. Polecam!
Co do ryby. Aby wyjaśnić tę kwestię musimy przyjąć jedno założenie: ryba z definicji jest dobra. Jeśli po konsumpcji nie mam niemiłych wrażeń smakowych, a nie zostałem tak wzruszony jak sieją z "Chiefa", to zostaje przy określeniu definicyjnym. W prostych słowach ryba była dobra, ale do obrazów Leonarda da Vinci bym jej nie przyrównał. Recenzję ryby zacząłem niejako "od końca" najlepsze zostawiając na koniec. Jeśli wystój lokalu można nazwać biesiadno-jarczmarcznym Jerzym Połomskim to sposób podania dania można scharakteryzować Nergal death-metalu. Cytując klasyka oglądając danie wszędzie były "pła, grądy, huszcze a jaszcze".

Toaletę zwiedziłem, ale szczegółów pobytu sobie nie przypominam.

Reasumując: wystrój Jerzy Połomski/Nergal, papu: Leonardo da Vinci malujący prawą ręką, obsługa: dowolny statysta z dowolnego filmu, ceny: bracia Mrok(czek) - dostępne dla każdego.

Jeść czy nie jeść: Jeść

Linka do "Na (W)Mariackiej" (przepraszam nadal śmieszne) http://namariackiej.pl/

środa, 18 listopada 2009

("Konik Morski") Patataj, ptatataj, chlupu, chlupu, chlup.

Już tytuł notki na blogasku, sugeruje żem niepełnosprawny umysłowo, ale tym razem się wybronię, tytuł notki to kalambur. O jakim szczecińskim lokalu on mówi? Ma się rozumieć o "Koniku Morskim".
W poprzedniej epopei (post wyżej) miałem zaszczyt zwiedzać "nowe stare miasto" od przodka, teraz czeka nas wyprawa na hmm... rufę. "Konik Morski" to lokal, który mieni się tytułem "restauracji rybnej", innymi słowy chce mierzyć się z absolutem napotkanym w pierwszym odcinku czyli "Chiefem". Jak rywalizacja wypadnie ... należy wysłać SMSa o kodzie "ZUT" na numer 37312.

Lokal ma niezwykle szeroką przeszkloną witrynę, będąc w środku ma się wrażenie wyeksponowania na wielkiej wystawie. Ściany ceglane, ławy drewniane... puryści estetyczni będą zachwyceni (czyli wystrój lepszy od "starego Chiefa").
Po wejściu i znalezieniu odpowiedniego miejsca, podchodzi pani kelnerka (porównanie z "Milano" wypada na korzyść "Milano" właśnie) z niezwykle lansiarskimi i gadżeciarskimi przyrządami do przyjmowania zamówień czyli długopisem (po niemiecku der Kugelschreiber) oraz notesikem (der Notesfuhrer).
O ile sobie dobrze przypominam, blogasek ten o rybach stanowi więc zaskoczenia nie ma, wziąłem rybę z pieca plus kulki ziemniaczane plus warzywka blanszą pociągnięte (ma sie ten lansiarski styl no nie?) . Czas wyjawić prawdę - jestem osobą w lesie wychowaną i jak zobaczyłem sztucieć, który otrzymałem zamiast noża to chciałem uciec. Takiej łopaty do tortu moje oczy jeszcze nie widziały, w myślach pożegnałem się z kilkoma z mych odstających członków ( w sumie niepotrzebnie takie duże powyrastały). Gdybanie nad swym marnym losem umiliło mi oczekiwanie na danie.
O szczeście niepojętne! Me danie zbliżyło się! Rybę poznałem od razu, zadziwiło mnie cos co przycupnęło w kąciku okrągłego talerza - M&Msy! Jestem ignorantem, ale łączyć czekoladki z rybą to jak zaksięgować środek trwały po stronie "Ma". Delikatna próba spowodowała me olśnienie to kulki ziemniaczane były! Niestety ich wielkość oraz ilość spowodowały efekt "śmierdzenia malizną" a smak pozostawiał wiele do życzenia. Sama ryba smakowała poprawnie (przypominam ignorancki kolaborat w poprzednim poście, gdzie staram sie definiować smak ryby), natomiast warzywka z blanszy - pozwolę sobie zacytować miła współautorkę blogusia "wyżarłeś gotowane a surowe zostawiłeś".
Niestety pani kelnerka, nie umiała zgadywać myśli konsumentów (in minus w porównaniu z poprzednimi lokalami) i po zjedzeniu dania głównego, sporo trzeba było czekać, aż pani się zjawi i przyjmie zamówienie na deser. Kandydatem na poprawienie nastroju została (werbel) "gruszka Babci Honoraty"(tadam!), czyli tytułowy owoc o kształcie gruszki (a dokładniej 50% owocu) wraz z gałką lodów muśniętą czekoladą. Trzeba przyznać, że wiekszość atrakcyjnych walorów deseru sama egzotyczna nazwa czyni, ale w porownaniu do dania głównego to niczym wydzielina z nektaru w otworze gębowym.
Po wychłeptaniu tego co trzeba nastąpiła ewakuacja z lokalu.

Reasumując: papu - słabo, obsługa - słabo, wystrój - 5 "Chiefów" starych, ceny - 0.0000001 "Chiefa" starego.
"Konik Morski" nie jest godzien "Chiefowi" pach lizać.

Niestety w epoce Web 2.0 "Konik" strony nie posiada, w zamian - link

Jeść czy nie jeść: nie jeść

wtorek, 17 listopada 2009

("Milano") Grafomaństwo...

Dzień dobry, nazywam się tak a tak i jestem niepoprawnym grafomanem. Dla dobra blogusia i odrobienia zaległości historycznych publikuje następny wpis.
Kilka słów wyjaśnienia: znawca kulinarnym czy też smkaoszem nie jestem, ale postaram się w prostych słowach objaśnić mistyczne pojęcie "smak ryby". Dla mej skromnej osoby, "smak ryby" to odpowiednia kombinacja doznań słodko-kwaśnego smaku powodująca miłe uczucie w jamie gębowej. Smak ten powodowany jest, przez wieomiesięczne moczenie się niewinnego zwierzecia w wodzie słonej lub słodkiej, co oczywiscie skutkuje różnicami między rybami morskimi a słodkowodnymi. Ryby morskie w moim absolutnie subiektywnym uczuciu mają doznania smakowe przesunięte w strone podniebienia, natomiast słodkowodne bardziej w kierunku języka. (Tak - jestem ignorantem)

Dość już przydługiego wstępu, przejdźmy do rzeczy i nie odwlekajmy już tematu właściwego niepotrzebnymi grafomańskimi ozdobnikami, naprawdę nie służy to niczemu a tylko obniża komfort czytania i jest zbędne. Trzecią restauracją nawiedzoną przeze mnie i współautorkę została restauracja pod jakże wdzięczną nazwą "Milano". Na upartego można stwierdzić tutaj inspirację muzyką disco-polo, albo po prostu Mediolanu. Lokal mieści się na "starym nowym mieście", aby się do niego dostać należy zejść schodami w dół do przestronnych pomieszczeń piwnicznych od jedną z kamienic. Restauracja mieni się być restauracją włoską, lecz jej wystrój jest doskonale nijaki.

Po znalezieniu odpowiedniego miejsca, podeszła do nas pani kelnerka ( w poprzednich odcinkach byli tylko kelnerzy, wiec mamy miła odmianę a pani była zbudowana proporcjonalnie w stopniu zadowalającym) oczekując zamówienie. Fani techniki powinni być bardzo usatysfakcjonowani gdyż pani kelnerka zamówienie przyjęła na wyjątkowo lansiarskim i gadżeciarskim palmtopie.
Zdecydowaliśmy się (ja i współautorka) na danie główne plus deser. Postanowiłem podniebienie swe zaszczycić doradą z pieca z dodatkami (nie są rybami więc nie będę o nich wspominać). Danie zostało podane na prostokątnym talerzu, niezwykle gustownym a ku mojemy zdumieniu dodane sztućce były ciężkie co nasunęło mi myśl o jakiś robotach koparką. Jeśli czytelnicy pamietają mój infantylny i ignorancki elaborat z początku posta dotyczacy smaku ryby, to niestety teraz nastąpi jego rozwinięcie. Oto ono: ryby z pieca swój smak mają delikatnie ukryty, natomiast ryby smażone wyeksponowany, czyli jedząc miałem wrażenie pewnej obojętności, za która dopiero ujawniał się wcześniej opisany "rybi smak". Oczywiście mając te informacje na uwadze plus wesołe przeżuwanie (przerywane miłą rozmową) doszedłem tylko i wyłącznie do pozytywnych wniosków - smakowało mi.
Na deser zamówiliśmy Pana Kota znaczy się jestestwo przypominające ptasie mleczko, tyle że nieco słodsze. Szczerze rzecz ujmując niezbyt mi Pan Kot podszedł, sytuację ratował sos malinowy, taplanie kawałków deseru w malinach zdecydowanie poprawiło percepcję.

W toalecie papier inny od szarego.

Reasumując: lokal poprawny, taki jakich wiele jest w każdym mieście, można się tam spokojnie wybrać bez obaw o podejrzenie otrucia czy innych niemiłych zjawisk smakowych. Wystrój zwykły, obsługa bardzo dobra, dania smaczne, ceny niegodne nawet marnej operacji plastycznej - dla każdego.

Jeść czy nie jeść: Jeść

Linka do Milano: http://www.restauracja-milano.pl/

poniedziałek, 16 listopada 2009

("Bombay") Podróż trwa

Panie i Panowie, Lejdis end Dżentelmens, Damen und Herren, przygoda ma z jedzeniem trwa już od pewnego czasu, a bloguś ma zaledwie parę dni więc sukcesywnie będę uzupełniał dane historyczne ze swych fascynujących eksploracji zagłębia restauracyjnego. Opisywane zdarzenia miały miejsce ok. dwóch lat temu.

Czas na występ numero cwaj (makaronizm - jakże to snobistyczne!). Restauracja "BOMBAY" w Szczecinie (a jakże!) znajdująca się na Partyzantów (ale to każdy pewnie wie). Wieść gminna niesie, że sam guru Makłowicz poleca ten lokal (nie jestem godzien Makłowiczowi pach wąchać) więc nie ma co sie oszukiwać - lans być musi! Howgh!

Wchodzących do lokalu wita właścicielka, ewidentna imigrantka (pewnie zabiera rodzimym restauratorom pracę) i prowadzi do stolika. Układ pomieszczeń w lokalu jest bardzo interesujący, mamy miejsca odosobnione dla intymnych tetatet czy znajdujące się w otwartej przestrzeni. Niestety w lokalu dopuszczone jest palenie co akurat mnie się średnio podoba. Cały wystrój lokalu nawiązuje oczywiście do nazwy, jak i muzyka która sączy się ze sprzętu audio.

Kelner zjawia się natychmiast, podaje bardzo ładnie wykonaną kartę, pozostaje tylko zagłębić się w lekturze. Spektrum zup jest niezwykle bogate, są aż dwie do wyboru.
Pięćdziesiąt procent menu to zupa z soczewicy toteż nie oparłem się pokusie. Będąc niepoprawnym wielbicielem ryb (znak zodiaku Wodnik niestety) zdedydowałem się na jedyne(!) rybne danie w karcie: rybę w kokosowym sosie curry. Pan kelner wyjątkowo sprawny, zamówienie przyjął i zniknął realizować zachcianki me (i współautorki bloga).

Po krótkim okresie oczekiwania, miseczka zupy pojawiła się przed moimi oczyma. Szybka konsumpcja, przerywana oczywiście miłą rozmową pozwala mi na stwierdzenie, że zupa miała smak delikatny acz wyrazisty, potwierdzając słuszność mojego wyboru. Cytując klasyka, timing dania głównego był właściwy, gdyż zjawiło się niedługo potem. I tutaj nastąpiła główna porażka dnia, ryba okazała się zbyt słodka dla mnie. Sytuację uratowała współautorka bloga częstując mnie swoim kurczakiem (ona nazywa to "wyżeraniem" nie wiedzieć czemu), kurczę smakowało orgazmatycznie, czegoś tak delikatnego jeszcze nie jadlem (prawdopodobnie dałoby się zwierzaka rozsmarować nożem niczym tłuściutkie masełko gdyby była taka potrzeba).
Uwieńczeniem wypadu był oczywiście deser: lody z owocami dla mnie, współautorka zażyczyła sobie herbaty. Indie - herbata, herbata - Indie, coś wam to mówi? Wybór herbat jest IMPONUJĄCY, naprawde zasługuje na capsy. O herbacie wypowie się ktoś inny, a deser jak to deser był słodki i odpowiednio tuczący - czego można chcieć więcej?

Toaleta wykwintna bez szarego papieru, wieć z każdej strony czekają nas ekskluzywne doznania.

Użyję teraz mojego ulubionego słowa. Reasumując: wystrój, obsługa, jedzenie na plus (z wyjątkami), ceny na poziomie zastawienia połowy nerki.

Jeść czy nie jeść? Jeść! (ale nie ryby)

Linka do Bombaja: http://www.india.pl/

("Chief") Na powitanie.

Witam, nazywam się Major Bień i mam stopień majora. To mój pierwszy blog i pierwszy wpis. O czym będzie blog? Odpowiadając pełnym zdaniem - blog będzie o jedzeniu (głównie ryb). Uff, tyle tytułem wstępu.

Jako mieszkaniec zachodniopomorskiego, a jednocześnie fan ryb pod niemalże każdą postacią, wybrałem się byłem do legendarnego lokalu o nazwie "Chief". Tutaj uwaga - "Chief" przed metamorfozą. Wchodząc do lokalu oddajemy płaszcze do szatni, otrzymujemy numerki i nic już nas nie powstrzymuje przed upolowaniem wolnego miejsca. Po znalezieniu takowego już nic nas nie powstrzymuje od kontemplacji wystroju (przypominam, że mówię o okresie sprzed metamorfozy). Wystrój wyciskał łzy z oczu, czas po prostu się zatrzymał i mogliśmy podziwiać epokę sekretarza G. (i nie Gomułki) w całej okazałości. Pływające karpie w niesamowicie zaglonionych akwariach dopieszczaly tylko wrażenie zabytkowości tego miejsca.

Pan kelner znalazł się natychmiast i podał kartę (wyglądała jak skoroszyt z kartkami A4, a pozycje były wydrukowane niczym na enerdowskiej maszynie do pisania - rozkosz dla oczu!).
Ale dość dydrymałów, przejdźmy do konsumpcji - na pierwszy ogień (żołądek?) poszła hamburska zupa z kawałkami węgorza z boczkiem i estragonem. Niestety tutaj mój obiektywizm się kończy, jako szalony fan ryb pod każdą postacią mogę tylko rzecz, że danie było pyszne a świadomość istnienia konsumowalnych ryb w płynie miło łechce podniebienie.

Danie główne - tutaj postanowiłem zagrać chojraka i zażyczyłem sobie sielawy (w końcu taka restauracja nie powinna mieć z tym problemu), niestety nie była dostępna, pan kelner (o obsłudze można rzec same superlatywy) zaproponował sieję. Sieja jest rybą nieco większą od sielawy z tej samej rodziny, więc nie pozostało nic więcej jak spróbować propozycji kelnera.
Do tego zamówiłem szpinak, knedliki oraz sos koperkowy.

Na bogów Eternii! Na potęgę Posępnego Czerepu! W życiu nie jadłem czegoś tak smacznego, smak ryby przypominał każdą symfonię Beethovena czy to razem, czy z osobna. Jedzenie czegoś tak pysznego zdecydowanie polecam każdemu, kto chce przeżyć rozkosz w paszczy. Knedliki lekko suche wraz ze szpinakiem i sosem koperkowym wspaniale uzupełniały smak dania głównego. Innymi słowy jeśli chcecie by oszołomić kogoś potęgą smaku niczym He-Man Szkieletora, musicie cofnąć czas o jakieś dwa lata i wybrać się do "Chiefa" właśnie.

Na deser w ramach żartu wybrałem (wraz z towarzyszką, współpiszącą tego bloga) ciepłe mleko.
Najprawdopodobniej było odgrzewane w kuchence mikrofalowej, ale bądźmy szczerzy po takiej rybie i szcześciodniowy jabcok będzie smakował niczem bożole nowo.

Reasumując mój pierwszy blogusiowy wpis: wystrój: Gierek, obsługa: He-Man, jedzenie: Turbodymomen (zawstydziło wszystko co do tej pory jadłem), ceny: Bill Gates (jako, że nim nie jestem aktualnie mam jedną nerkę - ale warto było).

Jeść czy nie jeść: Jeść!

Tutaj linka do aktualnego "Chiefa": http://www.chief.com.pl/