czwartek, 18 lutego 2010

Ad. "Valentino Ristorante"

Do kolejnej jakże wdzięcznej relacji rybożernego autora tego przybytku nie wypada mi zgłaszać, rzecz jasna, żadnych korekt, pozwolę sobie jednak, by swą legendarność nieco wzmocnić, na pewne uzupełnienia.

Wystrój lokalu "Valentino Ristorante" wytrawnych obieżyświatów krain głównie kulinarnych nie rzuca na kolana, to raczej poprawnie zaaranżowana przestrzeń w kolorach #FFFFFF i #000000 z odrobiną #800000 w postaci nielicznych dodatków. Na cieplejsze słowa zasługuje być może dajaca ciekawą iluminację struktura lampionów tuż przy wejściu, choć szczerze mówiąc, nie wiem, czy więcej ona nas zachęciła do wejścia, czy zamieć śnieżna zniechęciła do pozostawania dłużej w białych odmętach.

Co do obsługi, należy się tu niestety miażdżąca nota za styl. Kelner, który był jedynym jej przedstawicielem, rezydującym na stałe za barem i robiącym jedynie pospieszne wycieczki w obszar nieodległych stolików, okazał się być czarna owcą swej profesji - gdyby nie zbyt licha postura nazwałabym go Lordem Vaderem kelnerów. Dwukrotnie sprawdziłam - albo nie miał poczucia humoru on, albo ja, którą to druga opcję, czysto teoretyczną, wpisuję dla porządku tej enumeracji. Wracając do kelnera, natarczywość jego bezpośredniej obecności była największym rozczarowaniem wycieczki. Drzałaby mi ręka przy dawaniu mu napiwku, powiem tyle.

Jedzenie było na szczęście wielce satysfakcjonujace. Dokładnej nazwy wybranej potrawy nie pamietam a Internet, o studnia nieprzebranej wiedzy!, tym razem jest bezradny i nieużyteczny, gdyż menu papierowe nie pozostaje w pełnej konwergencji z elektronicznym. Bylo to halibut jednakże w sosie śmietanowym i był on najbardziej urokliwym zawiniątkiem, jakie kiedykolwiek otrzymałam na talerzu. Obok były tez zawiniątka z ziemniaka pieczonego, nieco zbyt skąpo okraszonego śmietaną oraz zawiniątko z sałaty lodowej z dwoma plasterkami ogórka i jednym pomidora, ledwie muśniete dressingiem, tym samym będące najsłabszym ogniwem wśród zawiniatek, tak, że właściwie powinno odejść. Halibut jednakże, gdyby zechciał mi się kiedyś przyśnić, byloby to jedno z milszych doświadczen onirycznych. Polecam z przekonaniem, w dobrej wierze i bez cienia egoizmu.

Z innych zalet lokalu, które doceniłam szczególnie w czasie tej totalnej zamieci podczas tej totalnej zimy nie sposób pominąć faktu szczelnego dachu i działających kaloryferów.

wtorek, 16 lutego 2010

("Dolce & Salato") Giuseppe w Stargardzie

Witam bardzo serdecznie stale powiększające się grono czytelników blogaska. Muszę się przyznać, że po głowie chodzi mi myśl, by wzorem Gosi Andrzejewicz założyć swój fanklub - blogaskomaniaków. Mili państwo ostatnio zdrowie dopisuje średnio, katar się przyplątał, gardło pobolewa - niechybny znak braku witaminy C i innych pożytecznych rzeczy w jedzeniu pływających. Należało więc zaliczyc kolejną wizytę recenzyjną, wybór padł na lokal gdzie bywałem już wcześniej, ale jakby to rzec... nieformalnie. Poprzednie wizyty oraz opowieści znajomych stwarzały nieprzychylne wrażenie tego miejsca (a to makaron niedobry a picca słaba). Jako, że dawno nikogo w blogusiu wymyslnie nie obraziłem już zacierałem rączki na tę myśl, już witałem się z gąską...
Lokalem, który miał zaszczyt mnie gościć był prowincjonalny i jakże stargardzki i nadużywający włoskiego przybytek o nazwie "Dolce & salato" ( nie umiem tego przetłumaczyć inaczej niż "Dolce i sałata" - żart niskich lotów wiem, ale czego tu się spodziewać?). Sama restauracja jest długa a wąska (huszcze a jaszcze) utrzymana w tonacjach postelowych dominują róże (ale nie słitaśne) i beże. (Pamiętamy róż i beż, ale masztalerz).
W moich klasyfikacjach lokal zdobywa pierwsze miejsca za:
- Najfajniejszy Żyrandol
- Najwygodniejsze Krzesła
- Najbardziej Wybajerzone Sztućce
Niestety minusem jest nieergonomiczne umieszczenie stolików oraz ich wielkość - są małe, a kelner ma trudności z dostępem do wszystkich miejsc, ale to blahostki do wybaczenia. Na ucztę oczywiście wybrałem się ze współbiesiadnikami, wtrącam tę uwagę ponieważ osługiwał nas kelner, więc ocene urody pozostawiłem współbiesiadniczce (bo i taka była w dodatku prawdziwa a nie wymyślona). Spąsowiała niczym burak, można więc powiedzieć, że kelner był niezwykłej urody. Sama obsługa w porządku, Pan Kelner skakał wokół nas jakby od tego zależał los ludzkości (ode mnie oczywiście zależy, nie mówie tego zbyt czesto tylko przez wrodzoną skromność), jedyny minusik to fakt ciągłego pytania czy nam smakuje.(Pamiętajmy, ideały też mają wady) . Ale my tu gadu-gadu, a jedzenie stygnie...
Karta meniu niezwykle bogata, każdy sobie coś znajdzie także i ja. Korzystając z okazji choroby postanowiłem zamówić sobie coś zdrowego - Zuppa di pesce (zupa z ryby) obładowanej czosnkiem i innymi warzywami, wspólbiesiadnicy zamówili Stracciatella (rosół o lansiarskiej nazwie z serem i jajkiem) oraz pomidorówke (lansiarsko to bedzie Zuppa di pomidoro). Mili państwo jeść zupę rybna to jak konsumować rybę w płynie - oznacza to maksymalną ekstazę żywieniową, kawałki pysznej ryby plus aromat czosnkowy. Kazio Marcinkiewicz rzecze: jes jes jes! Rosołek i pomidorówka również pyszne, a rosołek nawet bardziej. Otrzymana łyżka niczem się nie wyróżniła - przeciętna komora zupna.
Na danie drugie zamówiłem bombę witaminową : Filet z dorsza z cebulą, czosnkiem, cherry pomidorkami i ryżem, współbiesiadnicy odpowiednio schab z grila i wołowinę w sosie multigrzybowym. Osobne słowo należy się sztućcom, były nie były ani z Chin, ani z Ikei, ani z Gerlacha ale z Brazylii, były lekkie i miały drewniane wykończenia! Mało tego nóż miał interesująco wycięte ząbki i był ostry niczym szpony Wolwerajna. (sprawdziłem na schabie lekko twardawym, wołowina w sosie - przepyszna) Zdecydowanie najlepsze sztućce postawione na mej kulinarnej drodze życia.
Po otrzymaniu dania, zastanowiłem się krótko nad sensem istnienia wszechświata, ryba na talerzu prawdopodobnie posiadała własną grawitację, wszystko skąpane w sosie, z którego odmętów wyłaniała się skała ryżu. Moi konsumpcyjni towarzysze dostali coś co początkowo zidentyfikowałem jako pomarańczowe frytki a okazało się być grilowaną marchewką, drodzy czytelnicy jestem pewien, że marchewki marzą by po śmierci stać się czymś takim - byly lekko słodkawe jakby świeżo z ziemi wyciągnięte i opłukane wężem ogrodowym, smak dzieciństwa jako żywo.
Miłośnicy ryb - połączenie dorsza, cebuli i czosnku to omne trinum perfectum (wszystko co złożone z trzech jest doskonałe - lansu łaciną chyba jeszcze nie było), często posługiwałem się wyrażeniem delikatny smak opisując breje bez charakteru, tutaj zrobić tego nie mogę, kombinacja morskości ryby, czosnku i cebuli to balans smakow slonego, kwasnego i gorzkiego, powodujący rozlanie się euforii wrażeń po całym języku. Dodam jeszcze, że intensywnych wrażeń i to bez smażenia w zużytym tłuszczu czyli jak się chce to się potrafi! Howgh!
Dania miłego towarzystwa były odpowiednio pyszne (wołowina, poezja sosu grzybowego) i dobre (schab, lekko twardy)
Po konsumpcji zuppy oraz dania głównego poprzeczka zawisła niczym 2.40m nad Arturem Partyką. Przed deserem było trudne zadanie toteż otrzymał on trzy próby: gałka lodów w czekoladzie, z bitą śmietana i odpowiednio z figami, brzoskwiniami i gruszkami, oczywiście na ciepło. Proszę Państwa, miks lodów, śmietany i czekolany smakował prawie jak "Biała Dama"! Lepszej oceny być nie może, przyznam tylko że wybrałem gruszkę a z wcześniej wymienionego trio okazała się być najsłabsza, mimo że była pyszna!

Niestety jedzenie było świeże więc wizyta w toalecie nie odbyła się. Żal.pl jak mawia młodzież.

Reasumując: papu to Lamborgini Gallardo, obsługa Lancia Delta Integrale, wystrój Fiat Bravia, ceny Cinquecento.

Jeść czy nie jeść: Jeść!

Linka do "D&S" tutaj

poniedziałek, 1 lutego 2010

("Valentino Ristorante") GMO

Nareszcie! Po latach posuchy i bywania na prowincji, nastąpił moment biesiady w mieście wojewódzkim. Wojewódzkim! Hosanna! O szczeście niepojęte! Sam... eee nieważne.
Oczywiście należy dodać w pięknie zasypanym mieście wojewódzkim. Przeglądając literaturę lansiarską, zauważyłem byłem istotną ilość artykułów o lokalu pt. "Valentino Ristorante". Przyjąłem wyzwanie i w pierwszym wolnym terminem pognałem w to miejsce miłą i jakże legendarną współautorkę blogaska.
Restauracja mieści się na deptaku Bogusława, po lewej stronie patrząc w stronę ul. Jagiellońskiej. Część restauracyjna tego przybytku rozkoszy kulinarnych jest raczej niewielka, aczkolwiek widać ukryte zasoby powierzchni, ale do czego one służą, któż to wie? Wystrój lokalu ma bardzo wiele wspólnego z morzem, gdyż jako żywo przypomina obraz z odbiornika Neptun, niby kolorowy ale najlepiej widać czarny i biały. Po wejściu do lokalu natychmiast, podkreślam natychmiast zjawił się kelner, pomógł zdjąć ubrania wierzchnie. Przez cały czas praktycznie wisiał nad nami, przyznać muszę, że była to najszybsza obsługa z jaką sie spotkałem. Troche dziwnie gdy czuje się oddech kelnera na plecach, ineresująca odmiana to była.
Przejdźmy do rzeczy. Papu. Tak. Po zadaniu kelnerowi pytania o dodatki (nie ma ich w karcie) kelner coś bąknął o pieczonych ziemniakach. No cóż. Znowu pieczone ziemniaki. Ale dość narzekań. Zamówiłem pieczonego halibuta z grilla wraz z bukietem sałatek sezonowych. (Ciekawym co rośnie w zimie - sałatka z jemioły hehehe). Okres oczekiwania na jedzenie - w granicach naciągniętego poziomu tolerancji. Po ujrzeniu pożywienia pierwsze zaskoczenie - co to jest? Na talerzu ujrzałem czerwoną kulę, cukierka oraz jedyny łatwo identyfikowalny element czyli rybę. Pozostałe elementa to przemyślnie wystrojone dodatki, tak więc czerwona kula to zestaw sałatek przemyślnie zawinięty w liść czerwonej kapusty, a cukierek to ogramniasty (zapewnie modyfikowany genetycznie) pieczony ziemniak skropiony sosem czosnkowym (tak więc uwaga dla par, jeśli zamierzacie uderzyć w śliniaka to zadbać by obie strony jadły to samo) zawinięty w folie aluminiową, szczerze się przyznam aż żal bylo to jeść bo prezentowało się ślicznie. Najważniejsze czyli ryba, halibut smakował bardzo dobrze bez udziwnień jak prawdziwa ryba morska, czuć było ten charakterystyczny posmak, zastanawia mnie fakt czy halibut jest rybą tłustą czy też lekko podrasowano go jakimś tłuszczykiem, ponieważ rozpływał się w ustach co było dodatkową zaletą. Percepcja dodatków była satysfakcjonująca już przez samo delektowanie się wzrokiem, dodam tylko że grzebanie widelczykiem w gargantuaziemniaku sprawiało dodatkową frajdę. Sztućce - poza widelczykiem bardzo ciężkie także proszę uważać na oczy.
Na deser oczywiście Pana Kota, trzeba powiedzieć że suchy opis w karcie nie oddaje dzieła sprawiedliwości, ponieważ poza Pana Kotą dostaliśmy: mus owocowy, bita śmietanę, gałkę lodów, ananasa i dwa plasterki kiwi + wystrój. No i niestety od samego patrzenia robiło się dobrze.

Wiem, że drugi pod rząd wpisik do blogaska bez recenzji toalety spowodowałby zamieszki toteż udałem się w to jakże nieustająco dobrze kojarzące się miejsce. Toalety są luksusowe i wonne, lampy diodowe skierowane na krany, biały papier itd. aż chce sie hmmm żyć? Można usatysfakcjonowanym spędzić resztę życia.

Reasumując: papu Bohdan Wenta, wystrój Mariusz Jurasik, obsługa Karol Bielecki, ceny Sławomir Szmal na 25% rabacie.

Jeść czy nie jeść: Jeść.

Linka do "Valentino Ristorante" tu.