sobota, 6 listopada 2010

("Sabat") Blak

Dzień dobry drodzy blogaskomaniacy!!! Nadszedł ten dzień, w którym znów będę ponad wszelką miarę udawać znawcę, oraz tłumaczyc sobie co trudniejsze słowa korzystając z pomocy Wikipedii. Dzisiejsza podróż kulinarna zawiedzie nas do nadal głębokiej prowincji, nadal Stargardem zwaną. Otóż w Stargardzie owym nowąż restauracyję otwarto, toteż należało ją obwiedzić i zdać z tego wydarzenia relację by blogaskomaniaków zadowolić.

Rzeczona restauracyjna nosi miano zaszczytne acz przewrotne - "Sabat", zaiste niewiast tam sporo, jednakże ni mioteł ni hodowanych specjalnie kurzajek tam nie ma. Co do spiczastych kapeluszy to hmmm... poczekamy jaka będzie moda w nadchodzących sezonach.
Lokal posiada dwie sale - kondygnację naziemną i podziemną, oraz ogródek. Zdumiewającym jest fakt kompletnej pustki w ogródku, przecież mamy zaledwie początek listopada. Nazwa lokalu tłumaczy zapewne też jego wystrój, mnie nieodmiennie skojarzył się z bagnem. Oczywiście nie w sensie pejoratywnym, ale z patriotycznym, niezwykle malowniczym bagnem polskim z Podlasia czy Polesia, gdzie bursztynowy świerzop, gryka jak śnieg biała, gdzie panieńskim rumieńcem dzięcielina pała. I z rzadka ciche grusze siedza.
Obsługa zjawia się błyskawicznie, jest pomocna, zdradza się profesjonalizmem, no i olsniewa prześliczną urodą (rude włosięta + piegi). Nie ukrywam, że celem poszerzenia horyzontów recenzji zaprosiłem ze sobą gości, co zaowocowało dodatkową opinią - "pan kucharz jest przystojny" - zatem pozwalam sobie ją przytoczyć. Co oznacza również, że zajmując odpowiednie miejsce możemy popatrzeć na wyczyny mistrzów kuchni (np. widowiskowy pokaz buchających płomieni, co jeszcze bardziej kojarzy się z bagnem - patrz eksplozje gazu bagiennego).
Karta dań bogato ilustrowana, w Czech językach (za darmo). Po dłuższej kontemplacji wybrałem zuppę cebulową oraz solę w sosie koperkowym, natomiast współtowarzysze niedoli zuppę pomidorową wraz z makaronem z kurczakiem w sosie słodko-kwasnym i stek meksykański.
Otrzymane sztućce okazały się być przyrządami do ćwiczeń z pobliskiej siłowni, łyżka miała zaokrągloną końcówkę co nieco ograniczyło ryzyko autosplenektomii, widelec podobnie, a noża to nawet do ręki nie odważyłem się wziąć.
Ku mojemu zdziwieniu zuppy na naszym stoliku pojawiły się w niemalże natychmiast, co niestety rodzi podejrzenie o odgrzewanych gotowcach i przedkładaniu ilości w jakość. Teraz z pomocą musi nam przyjść wikipedia - termoklina. Otrzymane zuppy charakteryzowały się dużą zmiennością temperatur w zależności od konsumowanej głębokości. Jako miłośnik historii chciałbym stwierdzić, że termokliny są owszem pomocne, ale przy utrudnianiu pracy sonaru. No i mamy XXI wiek, teraz UBooty się pija, a nie na nich pływa. Wracając do zuppy, z wierzchu okazała się być zuppą cebulową natomiast w abisalu ku mojemu rozgoryczeniu zuppą paprykową (i nie poprawiła tego garść grzanek jaką się do zuppy cebulowej otrzymuje). Zuppa pomidorowa bardzo dobra i bardzo gęsta, toteż śmiało można ją w meniu nazwać kremem.
Ku memu jeszcze większemu zaskoczeniu dania główne pojawiły się zanim zdążylismy skonsumować zuppy. Pierwszy raz zdarzyło mi się być w tak prędkiej kuchni. Niestety da się też zauważyć zgrzyt logistyczny - stoliki dla gości są bardzo małe a talerze z daniami bardzo duże, by opróźnić miejsce na stole zuppy należało jeść na wyścigi, co wiemy niedobre na trawienie jest. I znów tak szybka kuchnia rodzi podejrzenia o odgrzewane gotowce.
Po uporządkowanu stołowego feng-szuji, przyglądnąłem sie talerzu swemu। Po stronie prawej (i sprawiedliwej) leżał sobie spokojnie niewielki fragment soli (zbieżność z NaCl przypadkowa) niemiłosiernie wytaplany w sosie koperkowym, na północnym zachodzie przycupnął niewielki wzgórek ryżu (dobrze się bestyja maskowała na białym talerzu - zjawisko mimikry - kolejne trudne wyrażenie z wikipedii). Sos koperkowy okazał się być głównym antybohaterem dnia - bardzo kwaśny, praktycznie uniemożliwił mi percepcję ryby. Danie w ogóle stwarzało wrażenie zrobionego na kolanie gdzie główną rolę tak naprawdę miał pełnić sos. Nie polecam. Makaron słodko-kwaśny z kurczakiem, jak dla mnie był mdły, natomiast stek meksykański, a dokładnie sos do niego dodany powodował, że po każdym jego spróbowaniu należało zresetować język jakimś płynem.
Aby dopełnić dzieła zniszczenia, po kilku minutach do lokalu zaczęli napływać goście w liczbie metaforycznych kilku milionów (to dobrze o popularności świadczy), co spowodowało kompletnie zakorkowanie obsługi i wydłużyło czas oczekiwania do metaforycznych eonów, czyli metaforycznych 500 milionów lat. Po tym jak już strunowce wyszły na ląd, udało się złożyć zamówienie na deser odpowiednio: jabłecznik, tiramisu und (to po angielsku!) sernik.
Desery okazały się być najlepszą pozycją dnia, bez wyjątku. Sernik można zaliczyć do wybitnych - szczerze polecam.

Najlepsze na koniec. Toaleta w "Sabacie" jest totalnie odlotowa, co prawda kolorystycznie niedopasowana do reszty lokalu, ale z racji przystosowania dla niepełnosprawnych, wrażenia są kosmiczne. Tego nie da się opisać, po prostu trzeba iść, zobaczyc, usiąść i poczuć się jak w dwudziestym czwartym wieku. Papier miekki i biały plus przewijak dla dzieci.

Reasumując: papu - Krzysztof Ibisz, wystrój - Krzysztof Ibisz, obsługa - Krzysztof Ibisz, ceny - Krzysztof Ibisz (ale niedrogo)

Jeść czy nie jeść: na własne ryzyko, lokal niezwykle popularny, przez co moim zdaniem traci na jakości.

Linki do "Sabatu" nie ma toteż w zastępstwie to

Update: linka do "Sabatu: tutaj