środa, 2 listopada 2011

("Złoty smok") Umberto Eco skończył się na Kill'em All

Witajcie serdecznie drodzy blogaskomaniacy, mamy poważny kryzys. Po latach eksploracji stargardzkich lokali uroczyście oświadczam, że skończyły się one były. Jak wspominałem wcześniej - kryzys. Kryzys człowieka, kryzys modernizacji, kryzys nowoczesności, kryzys idei. Innymi słowy na świecie rozpętał się postmodernizm. Wszystko już było.
Przyparty do muru udałem się na inspekcję lokalu serwującego dania z pogranicza fastfudu, mało tego udałem się w czasie tzw. "szwedzkiego stołu". Szwedzkiego stołu. Chińskiej restauracji. Szwedzkiego stołu. Ma ktoś ochotę na "Pulp Fiction"?
Dobrze skończmy panikować drodzy blogaskomaniacy, całkiem niedawno miałem zaszczyt odwiedzić stargardzką chińską restaurację "Złoty Smok", ze słynnej stargardzkiej franczyzy "Złoty Smok". Lokal usytuowany w pobliżu kościoła św. Jana, paręnaście metrów za "Scotlandem" (czy on jeszcze instnieje?).
Sam lokal jest usytuowany w osobnym budynku (jakże to rzadkie!), kształtem przypomina prostopadłościenną pagodę (jakże to etniczne!). Po wejściu do lokalu zauważamy niezwykle pyszny wschodnioazjatycki reżim dekoracyjny ze szczególnym uwzględnieniem kuli dyskotekowej podwieszonej pod sufitem. Aby eklektyzm był zupełny owej kuli znamienicie partneruje gargantua Budda stojący nieopodal. Obsługa kelnerska zgodnie z etymologicznymi zasadami bliskiego wschodu nie posiada blondynek, co (zupełnie nie wiem dlaczego) znalazłem dziwnie interesującym. Grono niezależnych ekspertów, które przyprowadziłem ze sobą określiło stroje kelnerek jako i tu dosłowny cytat: "koszmarnie niegustowne, nie założylibyśmy tego nawet gdyby zaaatakowało nas stado pelikanów wrażliwych na dalekowschodnie miedziane hafty".

Jak wspominałem wcześniej trafiliśmy na chiński stół w szwedzkiej restauracji, więc po ujęciu talerza w dłonie pobiegłem żwawym truchtem próbować kolejnych dań. Będąc w chińskiej restauracji należało się mierzyć ze wszechobecnym umami toteż dania opiszę te, które w jakiś sposób wzniosły się ponad klasyczne doznania.
- zupa pekińska - skandalicznie niedobra, smakowała identycznie jak sos dodawany do potraw
- ryba w ciescie smażona - w smaku nawet rybę przypomniała, niezła
- kurczę w sezamie - kurczę plus sezam to ciekawe połączenie i da się coś wyczuc
- kalmary w cieście - guma do żucia
- wołowiny i kurczaki w ciastach czy warzywach były poprawne
- ryż - dobry
- marakron sojowy - bardzo dobry
- gotowane warzywa - bardzo dobre

Reasumując to był dziwny wypad recenzyjny, usprawiedliwieniem moim jest rozpaczliwa próba jakiejkolwiek eskapady. Poza tym zastygam w oczekiwaniu na zbudowanie kolejnych lokali.

Toaleta. Mdła. Papier biały.

Reasumując powtórnie: papu - "Load", wystrój - "Kill'em All", obsługa - "Master of Puppets", ceny - "Lou Reed & Metallica"

Linka do "Złotego smoka" tutaj

Jeść albo nie jeść: na własne ryzyko

piątek, 29 lipca 2011

("Ukraineczka") A Ewa Farna kpi z naszych dróg

... i niech ją Halinka Młynkowa broni, bo kpić z naszych dróg to tak jakby kpić z Katastrofy Smoleńskiej, to jak jakby kpić z Papieża (tego prawdziwego)! Witajcie drodzy blogaskomaniacy, jak widzicie zacząłem od trzęsienia ziemi, a będzie jeszcze bardziej efektownie (tak tak Hiczkok się kłania, jak kopiować to najlepszych).

W dzisiejszym odcinku podróży kulinarnej czekają nas niesamowite atrakcje (teaser):
- jazda rolerkołsterem
- trójkącik z celebrytami
- romans
- lot rakietą
- Twierdza

Czyli sensacja, seks i Dżonny Kejdż (a może Nikolas Kejdż) w jednym.


Wzorem Juliusza Cezara:

Veni
Ciekawy fakt na start: czy wiecie że prezydent Ukrainy Vaclav Havel był dwukrotnie nominowany do nagrody Pulitzera, ale jej nie wygrał?
Spytacie się drodzy blogaskomaniacy dlaczego pytanie dotyczy Ukrainy - odpowiedź jest prosta, lokal który odwiedziłem nosi piękną nazwę "Ukraineczka" i usytuowany jest w Szczecinie, mieście które już niedługo będzie miało halę sportową na kilka tysięcy ludzi, stolicy naszego województwa! "Ukraineczka" to lokal usytuowany na szczecińskim nowym Starym Mieście, leżący lekko na jego uboczu.

Vidi
W odróżnieniu od 47832753295478435703 restauracji włoskich, które odwiedziłem, "Ukraineczka" na każdym kroku stara się podkreślić swą unikalność. Lokal jest dwupoziomowy, z niewielkim parterem i większą, niezwykle klimatyczną piwnicą. Po wejściu do lokalu, polecam udanie się na niższy poziom od razu. Na ścianach mamy ręcznie malowane ukraińskie scenki rodzajowe, ekspozycją stałą jest kołowrotek, nawet obrusy wyglądają na wykradzione z jakiegoś ukraińskiego skansenu. Czegoś takiego nie spotyka się w 47832753295478435703 restauracji włoskich, wyglądających jakby ze sztampy odbitych. Całość lokalu utrzymana jest w brązo-pastelach (nie znam się na kolorach więc przepraszam za ten potworek językowy).
Szarawary (czyt. Hajdawery) to długie bufiaste spodnie. Haft ukraiński jest ogólnie znany z występowania na koszulach (ukraińskich oczywiście).
W to właśnie ubrany jest kelner obsługujący lokal, spokojnie mogę go nazwać Karelem Gottem światowego kelnerstwa, miły, uprzejmy, szybki, psioniczny telepata - taki Cthulhu. Zgaduje życzenia klientów, nawet gdy ich nie mieli. Po krótkiej konwersacji naprawdę ma się już życzenia i błaga o ich spełnienie. Innymi słowy jeśli chcemy spotkać kawałek Ukrainy, wybierzmy się do "Ukraineczki". Bądźcie przygotowani na to, że Cthulhu (ekhm kelner) zamanifestuje swą obecność natychmiast po Waszym przybyciu. Zostaliście ostrzeżeni.

Consumi
Interesujący fakt: czy wiecie, że zarówno Ukraina jak i Czechosłowacja posiadają dostęp do Bałtyku?
Słówko wprowadzenia, lokal nawiedziłem wraz z parą celebrytów znanych niczym ukraińska piosenkarka Helena Vondráčková, a może i bardziej.
Będąc pod wpływem Cthulhu (ekhm kelnera) zdecydowaliśmy się na:
- pstrąga po czarnomorsku (ma skromna osoba)
- celebryta nr jeden (dalej C1) chciał zamówić kibinaje, ale Cthulhu (ekhm kelner) był innego zdania, toteż C1 został poinformowany, że konsumować będzie mięso po królewsku
- celebrytka nr dwa (dalej C2) zażyczyła sobie jabłko Adama (choć niedosłownie), po usłyszeniu tego Cthulhu (ehkm kelner) majtnął tylko mackami i zaintonował "nasze potrawy są świeże, trzeba poczekać pół godziny na ich przygotowanie, więc krucha istoto spożyjesz teraz śledzia po kozacku".

Po przekazaniu nam tego co chcemy skosztować ze stołu Przedwiecznego, Cthulhu (ekhm kelner) nakazał nam zapoznanie się z bogatą ofertą piw ukraińskich oraz kwasu chlebowego, co uczyniliśmy bezzwłocznie. Swoją drogą Cthulhu wyglądał zabawnie z tymi mackami w koszuli i szarawarach. I przypominam - ja tego nie powiedziałem.

Ażeby zabić upływający czas, Pan Snów kazał nam zająć się konwersacją (w trójkącie! - ci celebryci mają jakieś dziwne wyuzdane żądania). Będąc w mocy Inicjatora czas upłynął niepostrzeżenie, zjawiła się przystawka, rzeczony wcześniej śledź po kozacku. Jedno słowo - ZNA-KO-MI-TY, nie opisuję, ale nakazuję spróbowanie podczas najbliższej wizyty w "Ukraineczce".
Moje danie czyli pstrąg po czarnomorsku wzbudziło we mnie zachwyt. Kucharz-geniusz doskonale skomponował zioła z delikatnym smakiem pieczonej ryby, tak alby smak ten odpowiednio wzmocnić i zachwycić podniebienie. Dodam jeszcze, że karta menu nie kłamie, napisane jest faszerowany warzywami i faktycznie podczas konsumpcji czeka nas dodatkowa atrakcja, czyli wzmocnienie smaku warzywami. Czegoś takiego nie spotyka się codziennie. Jako dodatki mamy gotowane warzywa, ugotowane tak, że rozpływają się w ustach (a nie w dłoni). Drugi dodatek to ryż, aby zobrazować smak ryżu użyję porównania: proszę wyobrazić sobie ryż ugotowany z mlekiem oraz cynamonem, ale bez mleka i cynamonu. Właśnie tak smakuje ten ryż.
Mięso po królewsku - czyli schab pomidorach zamówiony przez C1, metaforycznie ujmując to Hawaje wśród schabów, niby ukraiński, ale smakował egzotycznie (w dobrym tego słowa znaczeniu - nawet ze świni można zrobić coś fenomenalnego) a wyglądał jak drink z ananasem.
Jabłko Adama (choć niedosłownie) zamówione przez C2 to kolejne dzieło sztuki, po raz pierwszy miałem możliwość smakowania kompozycji jabłka, kurczaka, orzecha i śliwki i to jeszcze w taki sposób, że kurczak dopasował się do słodkiej nuty pozostałych elementów.

Tutaj uwaga, dania są spore, więc proszę mierzyć siły na zamiary.

Deser składał się z:
- lodów, robionych na miejscu, smakujących wyśmienicie
- ukraińskich syrniczków, czyli czegoś na kształt racuchów z miodem, konfiturą i śmietaną, które biją na głowę wszystkie dotychczasowe desery przez mą skromną osobę konsumowane.

Aby uzupełnić dzieła wspaniałości udałem się do toalety. W teaserze napisałem "lot rakietą", trzeba pójść i to przeżyć! Papier biały, odświeżacza do powietrza brak, ręczników brak. I całe szczęście bo inaczej lokal byłby lokalem idealnym a ma dalsza egzystencja nie miałaby sensu. A tak dalej jestem na ścieżce poszukiwania absolutu.

Reasumując: papu, wystrój, obsługa, ceny

Jeść czy nie jeść: jeść w imię pamięci kolejnego ukraińskiego bohatera - Jana Žižki.

Linka do "Ukraineczki" tutaj

sobota, 25 czerwca 2011

("3style a.k.a. Nautylius") W poszukiwaniu zaginionego jo

UPDATE: właśnie się dowiedziałem, że "Nautylius" to nie "Nautylius" tylko "3style"

Witajcie drodzy blogaskomaniacy, jak widzicie blogasek rusza pełną parą po mym przykrym epizodzie dietetycznym. Dla zainteresowanych znaczeniem tytułu pokazuję i objaśniam: aby efekt jo-jo był kompletny należy starcić wagę a potem ją odzyskać, toteż po straceniu wagi (pierwsze jo) czas odnaleźć to drugie, a wycieczki po lokalach mniemam, że wydatnie mnie w tym pomogą. Zastosowana w poprzedniej notce stylistyka veni-vidi-consumati niezwykle mnie się spodobała zatem nic nie stoi na przeszkodzie by i tutaj ją wdrożyć. Zatem do dzieła drodzy blogaskomaniacy.

Veni

"Piątek, piątek muszę dostać dałna w piątek"

Nadszedł piątkowy wieczór, zwyczajowo skazany byłbym na czerwoną tubę czy inne towarzystwo komputera, na szczęście pojawiła się alternatywa pod postacią lokalu "Nautylius" (całe szczęście bo od czerwonej tubki to mnie już ręce bolą, ile można się pytam?). Lokal oczywisćie umiejscowiony jest w Stargardzie na jego najgłówniejszej ulicy z gustownym wejściem do sutereny. Sam lokal ma dzieje niezwykle burzliwe: najpierw nazywał się "Nautylius", by potem stać się lokalem jak Peja a teraz nastąpił powrót do korzeni, czyli "Nautylius" ponownie. Ciekawym jestem wielce genezy nazwy lokalu, czyżby Julek Wern zastrzegł nazwę swego kadłubka? (ups nie tego - tego).

Vidi

"Melanż, melanż, heca, heca, heca"

Na wstępie chciałbym nadmienić, że lokla witytowałęm w znacznej sile więc część opinii będzie przytoczona na zasadzie cytatu. Sam lokal wygląda identycznie od czasów odtatniej wizyty (lokal jak Peja). Zmieniła się obsługa gdyż klenerką była pani oczywiście prześlicznej urody i jak doniosły złe języki, za młodu przebywała w lokalach gdzie puszczano szatanistyczną muzykę. Na szczęśce lokal ów siedlisko sił złych, nie istnieje już. Łupem mojego zamówienia padł dorsz zapiekany z warzywami, natomiast współtowarzysze niedoli zagustowali w kurczęciach (kieszeń z fileta oraz kurczę po hawajsku). Tutaj pozwolę sobię na pewną dygresję, gyż jak wiadomo i ryby, i kurczęta są przedstawicielami tzw. "białego mięsa" wśród głównego nurtu mięs. Pojawia się pytanie skąd ten rasizm? Czy nasi czerwonomęsni bracia nie są dyskryminowani? Odpowiedź na to pytanie jest arcybanalnie prosta. Oddajmy głos konsultantowi mgr. inż. Dominikowi Koneckiemu, dietetykowi, specjaliście żywienia człowieka: Kolor mięsa informuje głównie o rodzaju mięśni, z których jest ono zbudowane. Białe mięso składa się z mięśni szybkokurczliwych. Czerpią one energię z glikogenu, który pod wpływem gotowania nadaje mięsu jasny odcień. W skład czerwonego mięsa wchodzą mięśnie wolnokurczliwe, wykorzystywane stale np. podczas chodzenia. Zawierają one więcej żelaza, cynku, witaminy B6 i B12 oraz mioglobinę – białko, które magazynuje tlen i jest stałym źródłem energii. Właśnie od ilości tej ostatniej w tkance mięśniowej zależy kolor mięsa (Źródło) - prawda jakie to proste, glikogen i wszystko jasne. Wracając do recenzji - otrzymana sztućce były lekkie, dania przybyły na dużych, białych talerzach w kształcie obciętych owali.

Consumati

"Kopię na przednim siedzeniu, siedzę na tylnym siedzeniu"

Pierwsza rzecz jaką dało się zauważyć to okres czekania na rybę, moi współkonsumenci zdążyli niemalże skończyć swoje dania, zanim dotarło moje. Głęboko wierze, że było to związane z przygotowywaniem świeżej ryby, a nie z odmrażaniem jakiegoś gotowca. Mając do wyboru dobre i złe wieści zawsze zaczynam od złych. Surówki dodane do drobiu, były ewidentnymi gotowcami zakupionymi z jakiegoś marketu. Uczynne języki podpowiedziały - sałatki Sznura, rachunek za darmową reklamę wyślę poźniej. Do mojego dania dodane zostały podsmażane ćwiartki ziemniaków, niestety były wysuszone i smakowały bardzo dziwnie, stwarzając wrażenie nieświeżości. Do mojej sałatki zostało wlane zbyt dużo octu winnego/sosu vinegret i bardzo szybko ten smak zdominował całę danie. Więcej grzechów nie pamiętam.
A teraz czas na samo dobro. Obydwa kurczęcia smakowały rewelacyjnie jak na mój nie wyrobiony smak i to niezależnie czy dodatkiem byłą szynka czy ananas. Moja ryba zdecydowanie warta była długiego czasu oczekiwania, jej smak został doskonale zharmonizowany z zapieczonym serem oraz dodanymi przyprawami, tak że było wrażenie doskonałej kohabitacji elementów smaku rybnego i dodanych. Moje zadowolenie było bardzo duże. W przeciwieństwie do drobiu ja otrzymałem sałatkę świeżą i na miejscu wykonaną, bardzo dobrą z jednym mankamentem, o którym wspominałem powyżej. Do drobiu dodane były frytki i w przeciwieństwie do ziemniaków był znakomite. Zastanawiający jest dysonans poszczególnych elementów dań, czyżby kucharz dopiero się rozgrzewał? Ta tajemnica pozostanie niewyjaśniona drodzy blogaskomaniacy.

Toalety nie zmieniły się od czasu wizyty, w obu kabinach nie da zamknąć sie od wewnątrz, co na pewno jest przyczyną wielu mocnych wrażeń. Papier biały.

Reasumując: papu - "muszę mieć świeżo", wystrój - "będziemy mieli kulę dziś", obsługa - "widzę moich ziooomów", ceny - "muszę zabrać dałna na przystanek"

Jeść czy nie jeść: na własne ryzyko jednak, gdyż plusy dodatnie przeplatane są plusami ujemnymi.

Linka do "Nautyliusa" nie starałem się szukać w zamian źródło wszystkich dzisiejszych cytatów

UPDATE: Linka do "3style" tutaj

niedziela, 12 czerwca 2011

("Esencja") Hail tó de king bejbi!

Veni, vidi, consumi czyt. przybyłem, zobaczyłem, skonsumowałem. Witajcie drodzy blogaskomaniacy po długiej przerwie. (Został ktoś jeszcze?) Przyczyną mej absencji była nomen omen chęć pozbycia się zalegających kilogramów, tak więc (nie zrobie więcej zdjęć) po dwudziestu pięciu kilogramach męczarni i stwierdzeniu, że ważę za mało, nadszedł czas na reaktywację hobby oraz nieustającej podróży po lokalach kulinarnych. Panta rhei mawiają (choć dokładny cytat to Πάντα ῥεῖ καὶ οὐδὲν μένε) i mają rację, gdyż nawet na tak odległej prowincji, zachodzą zmiany w lokalach.

Veni - zaszczytu pierwszej recenzji po powrocie dostąpił lokal o jakże wdzięcznej nazwie "Esencja", usytuowany jest on w miejscu dawnej restauracji "Sfinks" w Stargardzie nadal Szczecińskim na ulicy Warownej, w znanym zagłębiu restauracyjnym.

Vidi - w wystroju lokalu dominują brązy za wyjątkiem białych obrusów na stołach i krzeseł, które są czarne. Ogólne me wrażenie jest jedno, lokal to zakamuflowana opcja niemiecka, wszytko tu sprawia wrażenie masywności i kolosalności, a ja drobniutki i szczuplutki czułem się przytłoczony. Kewlnerka preześlicznej urody przychodzi prawie natychmiast i wręcza nam menu w postaci skoroszytu z koszulkami. Ryby znajdują się pod pozycją "Mięsa i ryby", ale niestety pośród stu dań można znaleźć zaledwie dwa rybne. (2% - tyle co PJN w nadchodzących wyborach). Sztućce podawane są w kolorowych chusteczkach przewiązanych kokardą, niezwykle gustowne. Niestety sąprzeciętne i niestety tego słowa bedę jeszcze nadużywać.

Consumi - zupp w meniu lokalu są aż dwie (żur i flaczki) toteż decyzja byłą prosta - danie główne pus deser. Daniem głównym została "smażony delikatny filet z flądry z dodatkiami", zamówiłem ziemniaki puree plus salatka warzywna (pewnie z Niemiec). Po krótkim okresie oczekiwania, nadeszło danie i tu niespodzianka, zamiast ziemniaków dostałem frytki. Oczywiście zatarłem ręce z uciechy, w myślach układając sobie pierwsze zdania niezwykle zjadliwej recenzji, aż tu nagle nadbiegła pani kelnerka z przerażeniem w oczach mówiąc o pomyłce. Mało tego dostałem rzeczone ziemniaki gratis! Efekcie jojo - pójdź w me ramiona, innymi słowy takiej obsugi inne lokale mogą się uczyć. Niestety to ostatnia dobra rzecz jaką mogę powiedzieć o lokalu, reszta to przeciętność, przeciętność, przeciętność. Smak ryby nieodczuwalny gdyż zawalony panierką, sałatka warzywna mdła, a ziemniaki okazały się być najsłabszą cześcią dania w smaku przypominały kiszoną kapustę (niem. Sauerkraut), zdecydowanie nie polecam. Sytuację mógł uratować jeduynie deser (niem. Dessert) szejk waniliowy, ale nie uratował, gdyż wpisał się ogólnie w przeciętność.
Toaleta również przeciętna, nie pasuje kolorystyczie do lokalu (przypominam brązu) ponieważ dominują tam zielenie, ale nic nie wybija się ponad przeciętność.

Reasumując: papu - "Your face, my ass, what's the difference?", wystrój - "Let God sort 'em out!", obsługa - "Hail to the king, baby!", ceny - "Shake it, baby!"

Na marginesie, wraca nie król a książe.

Jeść czy nie jeść: na podstawie zbadanej próbki - nie jeść.

Linka do "Esencji" tylko na pejsbóczku tutaj

Edit: Znalazłem też bezposredniego linka do "Esencji" - tutaj