czwartek, 13 lutego 2014

("7th Street") Metal czarny, soft żelazny

Witajcie serdecznie drodzy blogaskomaniacy, jak zwykle po krótkiej przerwie. Jeśli niektóre osoby małej wiary zwątpiły w trwałość blogaska, to mogą porzucić swą troskę, blogasek był przedwieczny, jest i będzie. W trakcie przerwy między recenzjami, działo się oj działo. Powód przerwy w nieustającej kulinarnej podróży był niezwykle prozaiczny, przechodziłem bowiem bolesny rozwód. Straciłem niemalże caly majątek ruchomy czyli wszystek meble (co najważniejsze - straciłem fengszuji), ocaliłem jedynie swoje książki i komputer (dzięki niemu teraz mogę pisać). Na szczęście moich myśli nie zabierze mnie nic i nikt, zatem to co najcenniejsze (blogasek oczywiście) przetrwało i trwać będzie!

Veni

Dzisiejsza recenzja jest nieco inna niż zwykle, gdyż nie będzie o rybach, wszystkich zawiedzionych przepraszam. W trzecim najpopularniejszym mieście Wielkiejpolski, (dygresja - ile to ja już miast w swojej nieustającej podróży kulinarnej zwiedziłem: Stargard, Szczecin, Gorzów Wielkopolski, Poznań, Gdańsk) po Pile i Swarzędzu oczywiście, planowałem zwiedzić restauracje resuscytowaną przez Edytę Górniak polskiej sztuki kulinarnej. Ku mojemu zadziwieniu, wszystkie miejsca w owej restauracyji były zajęte, znaczy się ludzie w jakiś sposób dali się omamić TeFałeNowej propagandzie cywilizacyi śmierci. Przed pójściem do rzeczonego lokalu rozważałem możliwość spróbowania kuchni hamerykańskiej, jednakże na nikłość szans na takową sytuację pomysł został zarzucony, ale w momencie wzgardzenia moją obecnością w wyżej wymienionym lokalu, zupełnym przypadkiem okazało się, że w pobliży znajduje się restauracyja "7th Street", zupełnie przypadkowo serwująca dania kuchni hamerykańskiej. Nie zastanawiając się wiele...

Vidi

Po wejściu do lokalu spotyka nasz szok kulturowy, nieforemne stoliki, obrus w farmerską kratę i praktycznie każde odniesienie do hamerykańskiej popkultury wisi na ścianie np. Charlie Chaplin, Marylin Monroe, czy znak Route 66. Z głośników dobywają się obydwa rodzaje muzyki (klikać w linkę bo to klasyk!), co oczywiście dodaje hamerykańskiego klimatu. Jeśli chce ktoś poczuć namiastkę hamerykańskości w Polszcze to walić jak w dym do "7th Street". Dodatkowe wyjaśnienie, dlaczego kuchnia hamerykańska? Miałem chęć spróbować prawdziwego (mam nadzieję) hamburgera z prawdziwymi frytkami, a nie czegoś co serwują nam wszystkie fastfudy. I mówiąc prawdziwy hamburger mam na myśli porządną ilość mielonej wołowiny w potężnej bule.

Zdecydowanie Vici

Wracając do głównego wątku, po znalezieniu miejsca, niemalże natychmiast zjawił się kelner prześlicznej urody i co charakterystyczne dla lokalu ubrany zupełnie jak niekelner, był pewien problem w odróżnieniu go od gości restauracji. Otrzymałem menu i nie zawiodłem się, ociekało hamerykańskością od pierwszej do ostatniej strony, degustacyjne zamówienia obejmowało:
- Texas Burger BBQ Menu  - Sałata, ser cheddar, grillowany bekon, pomidor, czerwona cebulka, sos, BBQ (domowe frytki + Coleslaw) - oczywiście w rozmiarze dużym
-  Chicken Bryan - duża grillowana pierś kurczaka  z dodatkiem delikatnego koziego sera oraz suszonych pomidorów, podane z sosem maślano-cytrynowym, domowe frytki, surówka Coleslaw
- dzbanek lemoniady, takiej co hamerykańskie dzieci sprzedają w hamerykańskich filamch i serialach.

Na zamówione dania, trzeba było poczekać dość sporo czasu, co jest dobrym prognostykiem, na to że nie jemy w klasycznym fastfudzie. Prześliczny pan kelner zjawia sie ze sztućcami, po co sztućce do hamburgera można się zapytać (rzeczone sztućce masy przeciętnej, łatwe w operowaniu). Ta zagadka wyjaśnia sie chwilę później, ponieważ to co znajduje się na talerzu w ręce wziąć się jeszcze uda (ale z trudem), na pewno nie uda się tego ugryźć. Hamburger posiada rozmiar monstrualny, zaleca się używanie noża i widelca do konsumpcji. Zgodnie z oczekiwaniami, wołowina i inne dodatki sprawiają wrażenie świeżych i smakują adekwatnie, czyli znakomicie. Frytki zasługują na osobbe zdanie, jest ich dużo, są duże i lepsze od wszystkich frytek, na które można się nadziać (czasem dosłownie) w barach szybkiej obsługi, jak spróbuje się frytek z "7th Street" to już można odpuścić sobie wszystkie pozostałe. Jakby to było mało, Chicken Bryan jest jeszcze lepszy smakowo od hamburgera, normalnie Hameryka panie! Sałatka coleslaw wpisuje się w ogólny trend i również jest znakomita. Lemoniada podana w dzbanku, suto okraszona mietą to wisienka na torcie.

Najgorsze wrażenie robi toaleta, parafrazując Kazika "wszystkie kible ..., wszystkie deski ...". Brrrr, najgorsza w jakiej byłem.

Reasumując olimpijsko: papu - Kamil Stoch, wystrój - Maciej Kot, obsługa - Piotr Żyła, ceny - Krzysztof Biegun.

Jeść czy nie jeść: zdecydowanie jeść

Linka do "Siódmej Ulicy" tutaj

piątek, 6 września 2013

("Baryłka") Kościuszko ty nasz bohater

Od morza aż do Tater. I te Tatery są słowem kluczowym w dzisiejszej opowieści tak jak występy czirliderek przed meczem Polska Czarnogóra. Witajcie drodzy blogaskomaniacy na chwałę Gosi Andrzejewicz! Dziś recenzja będzie z nowo odwiedzonego miasta, miasta w kótrym na każdym rogu można kupić ser z gór. Praktycznie na każdym. Jak łatwo można się domyślić recenzja będzie z najbardziej górskiego z polskich miast czyli Gdańska. Mam wyjątkowe szczęście do prestiżowyh miast gdyż Gdańsk jest trzecim najbardziej prestiżowym miastem z województwa małopolskiego zaraz po Starogardzie i Kościerzynie.

Veni

Gdańsk to bardzo piękne miasto, stolica polskich gór, posiadające niezwykle piękne Stare Miasto, przez które przepływa Mołtawa. U brzegów tego cieku wodnego przycupnęła alejka wypełniona różnorakim lokalami gastronomicznymi. "Baryłka" zdecydowanie wyróżnia się na ich tle mamiąc ewentualnych konsumentów imponującym tarasem, znajdującym się na wysokości kilku metrów z doskonałym widokiem na Giewont i Morskie Oko. Niech słowa zastąpią czyny, toteż zaprezentuje tutaj wyżej wymieniony widok.


Vidi

LEWANDOWSKI NA 1:1! W KOŃCU!
Ulica Długie Pobrzeże jest wypełniona lokalami, każdy z nich kusi przechodniów, każdy stara się prezentować jak najlepiej inwestując w naganiaczy (nie wiadomo dlaczego omijali mnie szerokim łukiem, a przecież jestem bardziej reprezentacyjny niż nasza pierwsza jedenastka). Wcześniej opisałem dlaczego zdecydowałem się na "Baryłkę". Wchodzących wita kelnerka prześlicznej urody i wiedzie na wcześniej wypatrzone miejsce na tarasie. Taras znajduje się na trzeciej kondygnacji i aby się tam znaleźć naprawdę trzeba się na schodach naspacerować. Podczas podróży w górę, zapuściłem żurawia (he he he) do innych pomieszczeń dla gości i muszę przyznać, że wyglądały one luksusowo. Ja, wraz z zaproszonym gościem wybierając taras otrzymaliśmy w zamian komplet zwykłych mebelków tarasowych z podusiami, którym każdy halny niestraszny (oprócz podusi). Talerze, na których podano dania były duże i okrągłe a dodane sztućce także duże ale za to lekkie. Z dań w karcie zamówiliśmy (nazwy dań podaję za kartą):
- halibut z pieca serwowany z sosem kaparowo-porowym, czarnym ryżem i warzywami grillowanymi
- smażony filet z bałtyckiego dorsza serwowany z sosem cytrynowym, z ziemniakami z wody posypanymi natką pietruszki oraz z sałatką z pory.
Dania otrzymaliśmy po około dwudziestu pięciu minutach czekania.

Consumati

Przyznam się, że to mój pierwszy restauracyjny halibut więc nie mam odpowiednio nabudowanej bazy wrażeń percepcyjnych. Otrzymane danie miało ciekawy kształt odmienny niż klasyczne dzwonko. Smak halibuta również można nazwać charakterystycznym, ciężko opisać te dodatkowe nuty wrażeń, najlepiej sprawdzić samemu, na pewno nie będzie zawodu. Z mojego punktu języka danie było bardzo smaczne, delikatnie kwaśnawy smak ryby morskiej z dodatkową nutą. Dodany sos kaparowo-porowy bardzo dobrze uzupełnił się z ryżem i halibutem. Warzywka grillowane normalnie, ale tutaj cieżko się wybić, ale i ciężko zepsuć to danie.
Filet z bałtyckiego dorsza zaprezentował się znajomo bez dodatkowych egzotycznych wrażeń. Smażenie wraz z sosem cytrynowym zapewniło rybie bardzo dobry smak. Dodane do dania ziemniaki były przyrządzone znakomicie, a jak uczy doświadczenie dogotowanie ziemniaków w restauracjach to wcale nie jest oczywista oczywistość. Sałatka z pory gorzkawa, poprawna i w sumie  najsłabsza z całej biesiady. Obydwa dania zostały starannie obfotografowane i na zdjęciu poniżej można nasycić się ich widokiem.



Prawda, że urocze?

W toalecie nie byłem, pozostaję więc w nieutulonym żalu z tego powodu.

Reasumując: papu - Rysy, wystrój - Giewont, obsługa - te Rysy obok Rys, ceny - Gerlach.

Linka do "Baryłki" tutaj.

Jeść albo nie jeść: jeść.

środa, 26 czerwca 2013

("Yeżyce Kuchnia") Naylepsze yadło

Witaycie drodzy blogaskomaniacy po krótkiej przerwie, yak widać nie zwalniam tempa, kontynuuyąć facsynuyącą podróż po kulinarnych smakach Wszechświata. Yak stali bywalcy się zapewne domyślayą dzisieyszy odcinek również poświęcimy Wielkiey Polsce. Ponownie opiszę lokal w trzecim naybardziej prestiżowym (po Pile i Swarzędzu) mieście Wielkiey Polski.

Veni

Pozwolę sobie przytoczyć legendę.
"Dawno dawno temu, było sobie trzech braci Lech, Trzech (do niego za darmo) i Białorus. Wędrowali oni z daleka (prawdopodobnie z Grecyi gdyż mieli ze sobą piechote ciężkozbroyną hipsterytami zwaną, hipsterytów poznać można było po charakterystyczney odzieży ochronney: spodnie rurkowe, kapelusze filcowe, okulary kuyonki, a w dłoniach dzierżyli iWłócznie oraz iTarcze), wędrowali, wędrowali i wędrowali. Oczom ich ukazała się puszcza nieprzebyta toteż postanowili odpocząć. Wierni hipsteryci o okamgnieniu rozłożyli obóz na podobieństwo twierdzy warowney.
Bracia zaczęli rozmawiac i zastanawiać się nad dalszym ich losem. Lech zarzekł następuyąco:
- Widzicie bracia to gniazdo? To musi być gniazdo wspaniałego ptaka, osiąde tu a moim znakiem rozpoznawczym będzie ta ptica. Yak się ona nazywa?
- Kazuar - rzekł Trzech czymś zdegustowany.
- Zatem postanowione, godłem moim od dziś yest tęczowy kazuar na błękitnym tle z raybanami na nosie.
- Huraaaaaaa! - zakrzyknęli hipsteryci.
- Wyluzuj brat - Trzech na to - chodź ze mną na południe, bedą knedle, dobry browar i tyle ścieżek ile zdołasz wciągnąć.
- Wyluzuj brat - dodał Białorus - chodź ze mną będą panienki, wódka i kartofle. Na wschód bo tam musi być cywilizacya.
Zafrapował się Lech, z yedney strony koka Trzecha była niczym śnieg w Pieninach a bimber Białorusa dodawał życia lepiey yak ambrozya. I ciężko mu było, więc postanowił spocząć. Toteż spoczął.
- Auaaaaaaaaaaaa! Zasiadłem na yeża! Móy tyłek! ..."

Tutaj legenda się urywa, yednakże lokal znayduje się na Yeżycach (dzielnica Poznania), w pobliżu yest snuye się naprawdę wielu hipsterytów, wszędzie wiszą portrety tęczowych kazuarów. Yak widać w każey legendzie kryye się ziarenko prawdy. Naywyraźniej syn Lecha - Mieszko oraz wnuk Lecha - Mieszko zwany Starym odpowiednio zadbali o dziedzictwo kulturowe i historyczne.

Vidi

"Yeżyce Kuchnia" yako lokal zapoczątkowany przez królów bez wątpienia dla króli (i królowych). Położony jest oczywiście w nayznamienitszey dzielnicy Poznania, yuż z daleka przykuwa wzrok swoją niepoliczalną ilością kondygnacyi. Yest niezwykle bogato zdobiony, przestronny, z luksusowymi meblami i wyposażeniem. Na szczególną uwagę zasługuyą wspaniałe przeszklenia malowniczo uzupełnione szparami wentylacynymi. Lokal utrzymany yest w naywyższym możliwym standardzie czystości, smiało można yeść z podłogi. Do konsumpcyi otrzymujemy szczerozłote sztućce będące efektem hobbystycznej pracy Michała Anioła Bayora. Obsługę lokalu stanowią nayprzedniejsci hipsteryci, w linii prostej potomkowie pierwszey świty Lecha przybyłej z Grecyi, hipsterytki fenomenalney urody yako kelnerki i wspaniałe okazy hipsterytów yako bariści. Obsługa zgaduye w myślach nasze życzenia i spełnia je natychmiast.

Vici

W tym yakże królewskim lokalu menu wisi na szczerozłotey tablicy i yest ono zmieniane codziennie. Zaznaczam yeszcze raz: zmieniane codziennie. Dzięki temu mamy gwarancyę zawsze świeżych dań. Oszołomiony czymś tak wspaniałym byłem w stanie zamówić zaledwie karkówkę w sosie z kasza wraz z bukietem warzyw. Do tego otrzymaliśmy świeżo wyciskany sok z pomarańczy. Po królewskim okresie oczekiwania zyawiły się dania.
Wniosek yest prosty, "Yeżyce Kuchnia" to naywspanialszy lokal w galaktyce Drogi Mleczney. Otrzymana karkówka była mięciutka o niepowtarzalnym aromacie, yedząc yą czułem yakbym wsuwał naylepszą polędwicę ze specyalnie masowanych krówek. Kasza w niczym nie ustępuye karkówce, doskonale ugotowana żadne ze 894 ziarenek które otrzymałem nie kleiło się do siebie, uderza pełnia i bogactwo smaku kaszy, można powiedzieć, że czułem się owiany tym doznaniem. Dodany bukiet warzyw to kalafior i fasolka szparagowa, po prostu poezya smaku, mięciutkie wspaniale harmonizuyą się z sosem. Kilka słow o sosie, który był rewelacyynym spinaczem pomiędzy mięsem, kasza a warzywami. W skrócie, to było naylepsze danie yakie yadłem kiedykolwiek.

Toaleta godna władców Polski: patriotyczna, wielka i zwycięska.

Reasumuyąc: papu - naylepsze, obsługa - naydoskonalsza, wystrój - nayznamienitszy, ceny - nayodpowiednieysze.

Linka do "Yeżyce Kuchnia" tutay

Yeść albo nie yeść: yeść

poniedziałek, 17 czerwca 2013

("Papavero") Lói Żak Mari Dager

W Imię Boga Wszechomogącego! Witajcie, witajcie jakże mnie drodzy blogaskomaniacy! Niczym Gosia Andrzejewicz z popiołów, tako i ja zaszczycam świat Internetu swą aurą niesamowitości. Lata mijają, wpisów przybywa, liczba osób czytających blogaska, właśnie przekroczyła 840 000 (słownie: osiemset czterdzieści tysięcy). Na marginesie dodam, że 840 000 to jest dokładna liczba larw jedwabnika, która mieści się w jednym akrze sześciennym prosa syczuańskiego, co przy okazji stanowi jednostkę SI światłości czółenka ruchomego. Popularność blogaska jest jak widać olbrzymia, toteż zastanawiałem się jak uczcić to wydarzenie, po długim naprawdę długim procesie myślowym, doznałem zwyczajowego w takich przypadkach olśnienia. Teraz proszę o nieregulowanie odbiorników, gdyż nastąpią duże litery: ODCINEK SPECJALNY (aka Speszjal Łan). Drodzy blogaskomaniacy, specjalnie dla Was, dla setek tysięcy Was, w tym odcinku nieustającej podróży, stwierdziłem że czas popuścić wszelkie hamulce, że czas zabłysnąć, że czas nawet zrobić zdjęcie jedzenia! Zawracam uwagę na oryginalność pomysłu, gdyż nikt jeszcze nie wpadł na pomysł by na wieki utrwalić arcydzieła sztuki kulinarnej. Przewiduję, że będzie to trend, który się przyjmie więc drodzy blogaskomaniacy, pamiętajcie kto to rozpoczął. W imię nieustającej chwały Gosi Andrzejewicz i zespołu Weekend!

Veni

W odcinku specjalnym chciałbym Was drodzy blogaskomaniacy, zabrać do trzeciego (po Pile i Swarzędzu) najbardziej prestiżowego miasta WielkiejPolski, znaczy się do Poznania. W tymże Poznaniu, przy ulicy 3 Maja (gdzie konstytucja na pewno rozpoczynała się właściwym wersem) przycupnął sobie lokal o wiele mówiącej nazwie "Papavero". Nie będę ukrywać, że ówże lokal najlepiej znaleźć wsiadając do dorożki i mówiąc - do "Papavero" poproszę. (Dla niewtajemniczonych - dorożka to kołowy środek lokomocji napędzamy koniem lub końmi, często pachnący przetrawionym owsem). Na pierwszy rzut oka lokal zapowiada się okazale, ciesząc oko szerokim frontonem, gdzie niczem krogulec zwisa okazaly szyld informujący. Tutaj blogaskomaniacy należy się Wam dodatkowe objaśnienie gdyż wraz ze mną na degustację udali się:
- znana znakomitość, gitarzysta jednego z najpopularniejszych krajowych zespołów muzyki popularniejszej, rozpoznawany nie tylko w kraju ale i zagranico,
- może niekoniecznie znana szerszym masom, ale za to bardzo wpływowa szara eminencja działająca w branży kosmetycznej i pokrewnych.
Jak sami rozumiecie drodzy czytelnicy zostałem poproszony o zachowanie anonimowości mych szlachetnych gości i to życzenie będzie spełnione.

Vidi

Szeroki fronton skłania do marzeń o gargantuiczności "Papavero", ale to rajska świątynia ułudy. Lokal jest niewielki, za to upakowany dodatkami, Konstantynopol przy "Papavero" to tani sklep z błyskotkami dla turystów. Wystrój po prostu ocieka, od wyrafinowanych żyrandoli po liczbę dodatków, na parapetach, stołach czy innych imponderabiliach. Sztućcami możemy operować bez obaw, są one masy umiarkowanej. Naczynia otrzymujemy duże, białe i głównie okrągłe. Ważną cechą "Papavero" jest fakt bycia obsługiwanym przez dwóch kelnerów, którzy oczywiście pojawiają się natychmiast i są gotowi spełnić każde nasze kulinarne marzenie (w limitach meniu oczywiście). Po złożeniu zamówienia otrzymujemy gorące bułeczki wraz z masłem czosknowym oraz pastami z oliwek do przekąszenia (i dodatkowym kompletem sztućcow do obsługi). Na same dania czeka się rozsądną ilość czasu, tak aby nabrać podejrzeń, że dania jednak będą świeże.

Vini

Ale dość już tej gry wstępnej (jak powie 99% mężczyzn), czas przejść do rzeczy, głównego celu podrózy, runa dla Jazona i jego Argonautów. Papu w papu, ponieważ jest to ODCINEK SPECJALNY, specjalnie dla Was drodzy blogaskomaniacy, sięgam wraz z zaproszonymi znakomitościami po specjalne dania. Czeka Was ekstaza lingwinistyczno-kulinarno-optyczna, więc zapnijcie pasy, wielbiciele (każden jeden z ośmiuset czterdziestu tysięcy z Was).

Zamówiliśmy (nazwy dań za kartą): 

Przystawki:
 - Mozzarella z pomidorami i prażonymi orzechami pistacjowymi
z domowym pesto ze świeżej bazylii
- Grillowana polędwiczka sarnia marynowana w Calvadosie i miodzie wrzosowym, podana na pasztecie sarnim w orzechach laskowych oraz bukiecie sałat
- Ośmiornica z pietruszkową oliwą, układana na grillowanych pomidorach
z aromatem pieczonego czosnku
Zuppy:
- Zuppa grzybowa z domowymi łazankami i kremową śmietanką 
- Zuppa serowa z pszennymi grzankami i szczypiorkiem 

Dania główne:
- Przepiórka macerowana szałwią i skórką cytryny  podana na brioszy ze szpinakowymi kopytkami, buraczkami glazurowanymi winem i pomarańczami oraz chutney truskawkowo- imbirowym
- Pieczony filet z gęsi macerowany Guinnessem i ziołami, podany z ciepłą sałatką ziemniaczaną skrapianą dipem na bazie piwa typu lager
- Stek z polędwicy amerykańskiej (300g) według oryginalnej receptury, serwowany z pieczonym ziemniakiem faszerowanym twarożkiem, układany na warzywach z sosem Porto
Desery:
- Crème brule
- Różowy sorbet truskawkowy z Cointreau
- Kulka lodów waniliowych w oryginalnym sosie zabaione na winie Marsala
Adnotacja ku przystawkom.
 Tak mili Państwo witajcie w epoce Internetu, Lói Żak Mari Dager wiedział, że jego wynalazek w końcu przysłuzy się do czegoś pożytecznego. Oto zdjęcie smażonej ośmiornicy, wprawne oko obserwatora rozróżni przyssawki na macce. Jak smakuje smażona ośmiornica? Jak delikatniejsze smażone kurczę, co czyni ją znakomitą przystawką oraz wdzięcznym tematem do polecenia.


Sarnina na pasztecie z sarniny, w ramach wyjaśnienia - przy potrawach zamówionych przez mych zacnych gości zaszczyt recenzji pozostawiam im, ograniczę się tylko do dosłownego cytatu. W tym przypadku on brzmiał: "Na Trygława, niech ma córa, historia, Bog i przyszłość mi wybaczy, ale nawet jak Dżastin Bajber zawładnie twym sercem córuniu to rozkosz tego dania spowoduje, że ból mój zaniknie". True story.




Tutaj mamy mozarellę w pomidorach, jako że jest to danie mało wykwintne i lanserskie, pominę je milczeniem.

Adnotacja ku zuppom
Zuppy są mało fotogeniczne, to fakt. Obrana przeze mnie i jedną ze znakomitości zuppa grzybowa okazała się najsłabszym elementem naszej uczty. Rzekomo grzybowa, okazała się być podgrzaną śmietaną, w której pływało coś na podobieństwo herbatników (rzeczone łazanki). Brrrrr. Ażeby zapobiec złym myślom co to lokalu pozwolę teraz przytoczyć słowa (na zasadzie idealnego cytatu) słowa drugiej znakomitości dotyczące zupy serowej w formie eseju fizoloficznego. "Tako rzekł Zaratustra: kobieto idę do Ciebie z batem, ale dlaczego, no dlaczego? Ty bura samico psa! Zjadłbym zupę serową, ale ta twoja breja nie jest godna nadczłowieka. Idę do "Papavero"! Howgh!". Jak wiemy Zaratustra był Indianinem.

Adnotacja ku daniom głównym


Jak widać na powyższym obrazku, został on profesjonalnie zmieniony tak aby zachować anonimowość jednego z biesiadujących. Do tego celu użyto równie profesjonalnego graficznego narzędzia dysponującymi odpowiednio profesjonalnymi opcjami do osiągnięcia zamierzonego efektu.
"Pan Pirat" konsumuje hamerykańskiego steka z polędwicy (dobrze wypieczonego) wraz z obłędnym sosem pieczeniowym i muszę powiedzieć, że bardzo mi smakował. Jako dodatki otrzymujemy dwa pieczone ziemniaki o wielkości jąder Szatana, bogato tapetowane znakomitym i delikatnym sosem jogurtowym. To danie zasługuje na wielki RISPEKT.


 (filet z gęsi)


Wiernie odtworzona opinia znakomitości jedzącej danie : "W imię Boga Wszechmogącego, Stworzyciela Nieba i Ziemi, wszystkich rzeczy realnych i nierealnych! Na cześć Ojca mego i Matki mojej! Po konsumpcji tego tak wspaniałego dania ostatecznie porzucam paradygmat obiektowy! Howgh!". Jak wiemy paradygmat obiektowy jest Indianinem. True story.

(przepiórka)

Po raz kolejny przytoczę dosłowny cytat ze znakomitości: "Exegi monumentum aere perennius. Tysiącletnia Rzesza może i miała dwanaście lat, ale to danie jest mostem-pomnikiem, dzięki któremu suchą stopą dostaniemy się na Morze Spokoju i to jeszcze w tym milenium." True story.

Adnotacja ku deserom

(kremebróle)


(mus truskawkowy z zabajone w tle)

W przypadku deserów opinie mych szlachetnych współbiesiadników już skrócę, gdyż ich promieniujące pochwały zaczęły być synkopowane już. Toteż strzeszczona opinia dotycząca kremebrule brzmi: "dobre!", natomiast musu:"miażdżone truskawki z mrożonym płynem". Czytelnicy wybaczą, ale wierszowany utwór w formacie sonetu na cześć chłodnych truskawek to zbyt wiele nawet i dla mnie. Kulka lodów w sosie zabajone to wariacja w temacie "Białej damy", w miejscu czekolady jest sos zabajone - wciąż pyszne!

Całość biesiady została podlana absolutnie kosmicznym winem Amarone della Valpolicella Classico. I powiem wam drodzy blogaskomaniacy wino to o pieknym połyskliwym kolorze rubinu z refleksami fioletu o aromacie dojrzałych śliwek, wiśni z akcentami rodzynek i czekolady z delikatnym finiszem wanilii i wyprawionej skóry (z konia zapewne), zasługuje tylko i wyłącznie na pochwały.

Toaleta w lokalu na zasadzie kontrastu, w porównaniu do wnętrza konsumpcyjnego znalazłaby uznanie u Spartan. Jedyny niewybaczalny błąd to papier wiszący w odwrotną stronę, na szczeście szybko zostało to skorygowane.

Reasumując: papu, wystrój i obsługa na poziomie olimpijskim.
W podsumowaniu celowo pominąłem zwyczajowe kwieciste metafory, gdyż "Papavero" to jedyny znany mnie lokal gdzie zapłatę przyjmuja w cukierkach.

True story.

Jeść czy nie jeść: Zbierać cukierki i jeść!

Linka do "Papavero" tutaj.

P.S. Niechaj mnie stali czytelnicy wybaczą za absencję ryb, epicka legendarność wydarzenia oraz wybór czerwonego wina zmusiły mnie do takiego a nie innego wyboru, zaledwie ośmiornica musi wystarczyć. Howgh!

wtorek, 16 kwietnia 2013

("Brovaria") A miało być po niemiecku.

Witam Was serdecznie drodzy blogaskomaniacy w swej nieustającej podróży śladami Waltera Scotta. Dzieje się wiele w moim życiu, ale nawet i to nie zniechęca mnie do odwiedzania kolejnych lokali tu i ówdzie (ze szczególnym uwzględnieniem ówdzie). Jak stali czytelnicy zauważają, część moich relacji dotyczy prastarego królewskiego grodu - Poznania. Tak też będzie i tym razem, nawiedziłem miasto Hanki Ordonówny,  Poli (K)Raksy, spławu drewna i rzadkiej odmiany jaskółki wielkopolskiej.

"Brovaria" bowiem to o tym lokalu mowa, jest częścią hotelu o tej samej nazwie (chyba też "Brovaria", ale w dzisiejszych czasach nawet OFE nie jest pewne). Lokalizacja obiektu jest znakomita, bowiem bliżej rynku po prostu nie da się być. Skomplikowaną zagadką pozostaje nazwa tego kompleksu rozrywkowego, pomimo długiego zastanowienia, nie udało mi się tego ustalić. Muszę też nadmienić, że cały kompleks "Brovarii" to combo: hotel, restauracja i browar.

Veni

Jak już wcześniej wspominałem, by "Brovarię" znaleźć, należy udać się na rynek w Poznaniu, a dalej już będzie prosto, tego gargantuicznego metalowego oznakowania nie da się nie zauważyć. Da się zauważyć natomiast kryzys wieku średniego w "Browarii", gdyż wszystko jest tam duże: kolosalne drzwi, kolosalny szyld, wielgachna sala i olbrzymie podwieszane batyskafy pełniące role oświetlenia. Ktoś ma ewidentny kompleks, ale to już nie rola dla mnie, a lekarzy specjalistów.

Vidi

Sam lokal składa się z dwóch części, jako prawdziwi Polacy udaliśmy się na prawo, sala jest dość spora, ale wieszak na ubrania tylko jeden można znaleźć. Meble i wykończenia w kolorystyce ciemnej, cały styl lokalu uznałbym za klasyczny (kolosalny i przytłaczający), człowiek czuje sie tam malutki (a mam 1,96m). O klasie lokalu świadczy chociażby to, że na dzień dobry witają nas już rozstawione dwa komplety sztućców (o umiarkowanej masie) ,oznacza to drodzy blogaskomaniacy jedno - w tym lokalu nie trzymamy łokci na stole. Niestety. Oczywiście kelner pojawia się niemal natychmiast i oczekuje naszego zamówienia. Tutaj pozwolę sobie na dygresję niewielką. Miałem zaszczyt zawizytować lokal w towarzystwie dwóch konsultantów. Po ocenzurowaniu prezentuję opinię konsultanta nr 1: "O majgad jakie ciacho! Bierz mnie! Bierz mnie! Ujeżdzaj mnie jak Marszałek swą Kasztankę, jak Old Szaterchand swojego wiernego acz przygłupiego giermka Łinetó!". Konsultant nr 2 pozostał niewzruszony (zapewne kryptowaginosceptyk). meniu miało kształt trzech folderów (jak na lokal tej klasy mogła to by być jednak książeczka).

Zamówilismy (nazwy potraw za producentem):
- czerwony barszcz z mięsnymi pierożkami
- zupę porową z boczkiem i chrzanem
- sandacza smażonego podanego z borowikami w śmietanie, włoską kapustą z imbirem i porami oraz puree ziemniaczanym
- polędwiczki wieprzowe w boczku podane z pieczonym ziemniakiem, gzikiem i grillowanymi warzywami
- poledwica wieprzowa z sosem borowikowym, podana z kopytkami i warzywami

Lokal posiada własny browar toteż do konsupcji wybrane zostało piwo własnej produkcji miodowe oraz grzane.

Consumati

Na potrawy trzeba było czekać odważalną ilość czasu, co jak wiemy jest dobrym prognostykiem na dania świeże i robione na miejscu. Ciekawostka, zuppy przybyły w niewielkich miseczkach, natomiast dania główne w sporych głębokich talerzach.
Barszcz to typowy restauracyjny sikacz bez polotu czy śladu buraka w sobie, jakiś błysk smaku można było odczuć w pierożkach, głównie mocnej przyprawy - to zdecydowanie najsłąbszy element posiłku. Na szczęście rehabilitacja jest natychmiastowa, zupa porowa to majstersztyk, a chrzan to znakomity dodatek dodający do bogactwa smaku, a nie przejmujący go w komplecie. Idąc do "Brovarii", nie należy zamawiać barszczu.
Dania główne zaskakuja na dzień dobry samym rozmiarem, są naprawdę duże, więc tutaj ostrzeżenie dla łasuchów - oszczędzajcie żołądki przed wizytą! Otrzymany sandacz okazał się być sandaczem delikatnie smażonym, co za miła odmiana po rybie grillowanej czy pieczonej, tak często oferowanych w rozmaitych lokalach. Przyznam się, że się już stęskniłem za chrupiącą skórka i kryjącą sie pod nią rybną niespodzianką. W tym przypadku to była miła niespodzianka, delikatny smak ryby śródlądowej czyli lekko słonawej rozpływającej się mgiełki na kubkach języka.
Polędwiczka w boczku znakomita, zdecydowanie dzięki charakretystycznym doznaniom podczas konsumpcji boczku, poledwica w sosie borowikowym również nie zawodzi. Wszystkie dodatki zachowują wysoki poziom posiłku, szczególne pochwały należą się sosom i grzybom, tak właśnie moim zdaniem komponuje się dodatki by z bardzo dobrego otrzymać doskonałe.
Osobny akapit należy się piwom, po spróbowaniu piwa zarówno grzanego jak i zwykłego, pozostaje mnie z najszczerszego serca polecić konsumpcje wyżej wymienionych trunków. Tutaj uwaga, przypomnienie i ostrzeżenie. "Browaria" to lokal z klasą, więc jeśli mamy cytrusa w pojemniku z napojem to nie wygrzebujemy go palcami, jak to niektórzy mają w zwyczaju.

Toaleta, no tego... hmmm... u was murzynów biją... tralala.... W ferworze walki, zapomniałem pójść.

Reasumując: papu - rakieta termobaryczna, wystrój - sztuczna mgła, obsługa - trotyl na pokładzie, ceny - zwykła brzoza.

Jeść czy nie jeść. Zdecydowanie jeść, omijać barszcz.

Linka do "Brovarii" tutaj.





czwartek, 27 grudnia 2012

("Pod pretekstem") Tylko jakim?

Witajcie, witajcie drodzy blogaskomaniacy po niezbyt długiej przerwie. Dziś będzie relacja z występów gościnnych w pięknej i bogatej Wielkiejpolsce, gdyż tam wiatry historii skierowały me przeznaczenie. Jak wiemy doskonale stolicą kulturalną Wielkiejpolski (niem. Großpolen)  jest Piła (niem. Schneidemühl), ja niestety nie jestem godzien by me stopy deptały te zacne miejsce więc relacja dotyczyć będzie skromnego Poznania (niem. Posen). Poznań jak to Poznań jest miejscem, w którym znajduje się wiele ambasad, Wawel, Sukiennice oraz hale widowiskowo-sportowe o pojemności przekraczającej siedemset osób. W inkryminowanym Poznaniu mamy też do czynienia z zabytkami takimi jak: dworzec PKP, komunikacja miejska czy Ikea. Niewątpliwą wadą Wielkiejpolski jest jej położenie z dala od naszego polskiego, słowiańskiego Bałtyku, dlatego też ryby zapewne są przewożone transportem wołowym z dalekiej Lutecji.

Veni

Zapowiedź taka długa a nazwy lokalu leniwy autor jeszcze nie podał. Zatem lokalem, który odwiedziłem jest lokal o jakże dzwięcznej nazwie "Pod pretekstem" znajdujący się w Poznaniu (drugim po Pile (niem. Schneidemühl) centrum kulturalnym Wielkiejpolski- a nawet trzecim jeśli policzymy Szamotuły (niem. Samter)). "Pod pretekstem" usytuowane jest w Zamku Cesarskim (niem. Königliches Residenzschloß), którego jedynym burgrabią (niem. Schlosshauptmann) był Bogdan Hutten-Czapski - wszystkie informacje podaję za Wikipedią (niem. Wikipedia). Jeśli będziemy chodzić wokół Zamku Cesarskiego wystarczająco długo to możemy być pewni, że uda się wyżej i niżej wymieniany lokal odnaleźć. "Pod pretekstem" stylizuje się na lokal tzw. artystowski, więc drodzy blogaskomaniacy zostaliście ostrzeżeni.

Vidi

Lokal tzw. artystowski - cóz to znaczy? Przerost formy nad treścią moi drodzy blogaskomaniacy, czyli wyjątkowy eklektyzm w podkreślaniu tzw. artyzmu (bałałajki, okaryny czy inne czynele na ścianach, wszystko upstrzone kolorami mogącymi wywołać padaczkę, chordofon młoteczkowy się wala po pomieszczeniu itd.) a rzeczywistość wali przeciągiem po nerach. Kanapa umieszczona jest tak, że usiąść się na niej nie da, wyżej wymieniony chordofon uniemożliwia odsunięcie krzesła, tzw. artyzm pełną fizjonomią. "Pod pretekstem" należy też do lokali szybkich, prześliczna pani kelner zjawia się błyskawicznie, a zamówione dania pojawiają się również szybko, co rodzi naturalne podejrzenie o ich odmrożone pochodzenie i sam już nie czuje jak ja rymuje. By objąć opisem wszystko - naczynia takie sobie, sztućce podobnie.

Consumati

Celem zwiększenia spektrum degustacji lokal został nawiedzony osobą towarzyszącą (gwoli prawdy bliżej mi nieznaną, ot niemalże obca osoba) i mną. Lektura papierowej byle jak spiętej karty (tzw. artyzm) zaowocowała następującymi wyborami (niektóre nazwy podaję za kartą):

- żurek na podgrzybkach razy dwa
- sandacz po polsku serwowany na duszonych warzywach julienne z masłem czosnkowym i ziołami
- filet z kurczaka z pieczonymi ziemniakami

Żurek na podgrzybkach bardzo dobry idealna zuppa na mroźne dni, rozgrzewa jak trzeba, ważnym jest by nie siedzieć w przeciągu. Sandacz po polsku etc. etc. przyjechał na łożu z warzyw, smakował niestety mdło i nijako (w końcu ponad 90% wolumenu sprowadzanego sandacza jest mrożona), warzywka takie sobie. Filet z kurczaka był zbyt suchy jak na mój gust, zdecydowanie najlepszą częścią całego posiłku były pieczone ziemniaki dodane do kurczęcią. Niestety to zdecydowanie za mało by być zachwyconym, choć fakt ziemniaczki przepyszne.

Zaprezentowanym tzw. artystowskim jedzeniem lokal może i uratowałby się przed miażdżącą recenzją, gyby nie propagacja tzw. artyzmu do świętej strefy toaletowej. Takiego tzw. syfu i zaniedbania to ja nawet u siebie w domu nie widziałem. Niektóre elementy wystroju są odrażające (np. dozownik do mydła). Zdecydowanie najgorsza toaleta w jakiej byłem, no coż najwyraźniej tzw. artyzm do czegoś zobowiązuje.

Reasumując: papu - Kokolores, wystrój - Kuddelmuddel, obsługa - Schönheit , ceny - Firlefanz.

Jeść czy nie jeść: jedyna zaletą jest niska jak na standarty poznańskie cena, to niestety nie wszystko. Nie jeść.

Linka do tzw. artystowskiej strony "Pod pretekstem" tutaj.

czwartek, 29 listopada 2012

("Buddha") Alef-zero

Witajcie drodzy blogaskomaniacy, wasz ulubiony, nieustraszony i niestrudzony recenzent strikes back! (Dla niemówiących w języku langłidż tłumaczę - "uderzam plecy") Dawno dawno temu (a może całkiem niedawno), bardzo bardzo daleko stąd (a może bardzo blisko) miałem zaszczyt zawizytować miejsce, gdzie podawano kurczaka tak miękkiego, że dawał się rozsmarować nożem, mało tego to jedno z nielicznych miejsc, które zrecenzowałem podwójnie. Inkryminowany lokal to ma się rozumieć "Bombay". Kulinarny świat miasta, które już niedługo doczeka się hali sportowej o pojemności przekraczającej siedemset osób (stali bywalcy już wiedzą jakie to miasto), zelektryzowała informacja o powstaniu młodszego brata "Bombaju", czyli restauracji "Buddha" dla odmiany serwującej dania kuchni orientalnej (w tym przypadku tajskiej i fusion - co to fusion znaczy, kompletnie nie wiem). Aby sprostać nieustającemu wzrostowi popularności blogaska oraz wysokich oczekiwań co do świeżości recenzji, do wyżej wymienionego lokalu udałem się natychmiast.

Veni

Lokal ówże, znajduje się w stolicy województwa zachodniopomorskiego niedaleko rynku na nowym starym mieście, na ulicy o jakże wdzięcznej nazwie Rynek Sienny pod numerem równym połowie liczby niezbędnej do uruchomienia Świętego Granatu Ręcznego.Tutaj muszę pochwalić się osobistą odwagą, gdyż lokal udało mnie się odnaleźć we mgle, szkwale, gradzie i pomimo wściekłych ataków runa leśniego wszelakiej maści (jagód, kąkoli i tataraku), innymi słowy lokal znajduje się na samym początku rynku nowego starego miasta i trafić jest tam dziecinnie łatwo.

Vidi

Wystrój drodzy blogaskomaniacy (swoją drogą ciekawe co słychać u Gosi Andrzejewicz, nie żebym się chwalił, ale o Gosi nic nie słychać ostatnio, a blogasek proszę kwitnie z pełną mocą pachnącego kwiecia, jak to Danusia mawiała - tutaj od 2:17:33) jest kardynalny, mnóstwo, mnóstwo, ale to mnóstwo purpury przetykanej złotem, złoto co prawda przypomina słonie, ale kto zwracałby uwagę na takie szczególiki. Meble są czarne głównie, siedzieć można po ludzku na krzesłach, lub jak te hipstery można swe szlachetne członki na czymś przypominającym otomanę, na każdym stoliku znajduje się pędzioch zielonego bambusa. Rozwiązaniem awangardowym jest sposób składowania odzieży wierzchniej klientów, bowiem mamy do dyspozycji szafę, jakaś miła odmiana po wszechobecnych wieszakach, by nie było za łatwo szafa ma niezwykle inżynierski sposób zamknięcia na podstępny wichajster - żeby nie było, że nie ostrzegałem. Jak w każdej markowej restauracji, wita nas menago sali, przechwytuje kelner i prowadzi na miejsce. Lokal ma sporo dwuosobowych lokalizacji, jak i wieloosobowych tak więc dla każdego coś miłego. Sztućce już leżą uszykowane wraz z menu i zgodnie z dołączoną ulotką są to łyżka i widelec (tak podobno ma kuchnia tajska, toteż Edward Nożycoręki wannabies - przykro mnie ale lokal nie dla was nożyczek tu nie będzie, o nożach nie wspominając). Wskazówka - łyżka i widelec są do dania głownego, ponieważ do zuppy otrzymujemy osobne ceramiczne chochlum. Wszystkie otrzymane sztućce to Pudziany w swojej klasie, masywne i cięzkie toteż ostrożnie należy nimi wymachiwać, na plus sprzyja fakt nie wydawania noży konsumentom. Lokal idealnie znajduje się na randki z ukochaną/ukochanym, gdyż mimo szybkiego przechwycenia przez kelnera (bez urody kompletnie) okazuje się, że w "Buddhdzie" prawdopodobnie udało się oswoić czarne dziury, bo gdzieś kelner musi znikać - inaczej tego nie da się wytłumaczyć. Innymi słowy czasy oczekiwania na obsłużenie prawdopodobnie są tutaj rekordowe, nic dziwnego w sumie, czarne dziury zakrzywiają czasoprzestrzeń. Wszystkie naczynia są niezwykle oryginalne w kształtach, zuppę mamy podaną w kwadratowym talerzu z ogromnym spodkiem, rybę na talerzu przypominającym liść, curry w zgrabnej miseczce a naczynie deserowe jest po prostu wypaśnie i ma kształt muszli.

Comsumati

Korzystając z okazji zawizytowania lokalu wraz z osobą towarzyszącą, miałem do dyspozycji szeroki wachlarz dań, korzystając z dostępności meniu podaję nazwy w oryginale:

- Kieo Moo
- Priao Waan Pla
- Kaeng Matsaman Kai
- Koconuss Eiscreme.

I wszytko jasne prawda? Kieo Moo moi drodzy blogaskomaniacy to rosół z pierożkami. Opis jest kłamliwy ponieważ dostajemy wywar (bardzo dobry) wraz z pływającym zielem (bardzo dobrym), grzybem (bardzo dobrym), oraz mięsnymi pierożkami jak komety (które prawdopodobnie okazały się być sojowymi gdyż były kompletnie bez smaku), ogólne wrażenie po zuppie bardzo dobre. Dylematem jest tylko otrzymane chochlum, którym cieżko wyskrobuje się zuppę z dna naczynka, uczyniłem to poprzez szybkie rozglądnięcie sie po lokalu a następnie wypicie resztek zuppy.
Do dań główych, które opiszę poniżej dodawany jest ryż ugotowany jak trzeba (dziwne byłoby inaczej, w końcu jesteśmy wśród mistrzów obróbki ryżu).
Priao Waan Pla to ryba w sosie słodko-kwaśnym, można wyhaczyć nawet pływającego ananasa oraz pokusić się o stwierdzenie, że danie zostało przygotowane ze świeżych(!) komponentów. O smaku ryby nie da się wiele powiedzieć poza tym że utopiona w sosie słodko-kwaśnym całkowicie przejmuje jego właściwości, cóż specyfika kuchni orientalnych - mimo to bardzo dobra.
Kaeng Matsaman Kai czyli kurczak w sosie matsaman, lokal jako nowy jeszcze nie przygotował kelnerów na dyskusje merytoryczne w temacie dań, gdyż nie za bardzo udało mu się wyjaśnić co to naprawdę jest. (Internety jak komety na ratunek!) Oczywiście danie to curry, wywołało u mnie łzy w oczętach z dwóch powodów, powód pierwszy to mimo zapewnień kelnera cyt. "danie łagodne" doznałem jakże rozkosznego przeczyszczenia zatok, powód drugi to powrót do czasów młodości gdyż danie smakowało jak ten specyfik. Podobno curry było z kurczakiem, ale musiał z niego uciec bo to co miało emitować kurczaka było w opłakanej ilości.
I na końcu nasze słowiańskie Koconuss Eiscreme, danie ze zdumiewającą oprawą audiowizualną, naczynko o znakomitym kształcie, wypełnione lodami kokosowymi, mleczkiem kokosowym, wiórkami kokosowymi, kokosem oraz smieciami typu ananas, pomarańcza i coś czego nie umiałem rozpoznać (dajmy na to że gruszka bo miało zieloną skórkę). Wygląd dania nieziemski, jak na razie może tylko "Klubik" zaprezentował coś na kształt. Rewelacja multimedialna (choć mógłby deser lepiej śpiewać), w smaku też niezłe.


Do toalety prowadzą podświetlane schody Aldony w kolorze w okolicach żółtego, ale to sprytny zabieg marketingowy bo po otwarciu drzwi uderza nas kardynalność, złoto i purpura oraz bambus zielony na ścianach. Toaleta składa się z sieni i komory właściwej przedzielonych drzwiami. Drzwi do komory właściwej w trakcie otwierania o niecały centymetr mijają umywalkę (która ma kształt zwykłej miski - ostatnio zauważalny trend to jest). To pozornie nieergonomiczne rozwiązanie ma tyle jeden cel (tak bardzo chciałbym pojechać na Hel), ukrywa bowiem KSIĘCIA CIEMNOŚCI!!!!1Wszystko jasne niby "Buddha" w nazwie, ale to tylko przykrywka pod KSIĘCIA CIEMNOŚCI!!!!1 i tylko najodważniejsi oddadzą swe cześci ciała służące do zabawy - KSIĘCIU CIEMNOŚCI!!!!1.

Reasumując: papu - kopalnia miedzi , wystrój -  kopalnia węgla, obsługa -  kamieniołom, ceny - kopalnia złota

Jeść czy nie jeść: Lokal słabszy od "Bombaju", ceny nieadekwatne do pokarmu, dla koneserów kuchni wschodniej, sam deser i KSIĄŻE CIEMNOŚCI!!!!1 to mało, więc na własne ryzyko.

Linka do "Buddhy" tutaj, na stronie często i gęsto wala się jeszcze Times New Roman.