poniedziałek, 16 listopada 2009

("Bombay") Podróż trwa

Panie i Panowie, Lejdis end Dżentelmens, Damen und Herren, przygoda ma z jedzeniem trwa już od pewnego czasu, a bloguś ma zaledwie parę dni więc sukcesywnie będę uzupełniał dane historyczne ze swych fascynujących eksploracji zagłębia restauracyjnego. Opisywane zdarzenia miały miejsce ok. dwóch lat temu.

Czas na występ numero cwaj (makaronizm - jakże to snobistyczne!). Restauracja "BOMBAY" w Szczecinie (a jakże!) znajdująca się na Partyzantów (ale to każdy pewnie wie). Wieść gminna niesie, że sam guru Makłowicz poleca ten lokal (nie jestem godzien Makłowiczowi pach wąchać) więc nie ma co sie oszukiwać - lans być musi! Howgh!

Wchodzących do lokalu wita właścicielka, ewidentna imigrantka (pewnie zabiera rodzimym restauratorom pracę) i prowadzi do stolika. Układ pomieszczeń w lokalu jest bardzo interesujący, mamy miejsca odosobnione dla intymnych tetatet czy znajdujące się w otwartej przestrzeni. Niestety w lokalu dopuszczone jest palenie co akurat mnie się średnio podoba. Cały wystrój lokalu nawiązuje oczywiście do nazwy, jak i muzyka która sączy się ze sprzętu audio.

Kelner zjawia się natychmiast, podaje bardzo ładnie wykonaną kartę, pozostaje tylko zagłębić się w lekturze. Spektrum zup jest niezwykle bogate, są aż dwie do wyboru.
Pięćdziesiąt procent menu to zupa z soczewicy toteż nie oparłem się pokusie. Będąc niepoprawnym wielbicielem ryb (znak zodiaku Wodnik niestety) zdedydowałem się na jedyne(!) rybne danie w karcie: rybę w kokosowym sosie curry. Pan kelner wyjątkowo sprawny, zamówienie przyjął i zniknął realizować zachcianki me (i współautorki bloga).

Po krótkim okresie oczekiwania, miseczka zupy pojawiła się przed moimi oczyma. Szybka konsumpcja, przerywana oczywiście miłą rozmową pozwala mi na stwierdzenie, że zupa miała smak delikatny acz wyrazisty, potwierdzając słuszność mojego wyboru. Cytując klasyka, timing dania głównego był właściwy, gdyż zjawiło się niedługo potem. I tutaj nastąpiła główna porażka dnia, ryba okazała się zbyt słodka dla mnie. Sytuację uratowała współautorka bloga częstując mnie swoim kurczakiem (ona nazywa to "wyżeraniem" nie wiedzieć czemu), kurczę smakowało orgazmatycznie, czegoś tak delikatnego jeszcze nie jadlem (prawdopodobnie dałoby się zwierzaka rozsmarować nożem niczym tłuściutkie masełko gdyby była taka potrzeba).
Uwieńczeniem wypadu był oczywiście deser: lody z owocami dla mnie, współautorka zażyczyła sobie herbaty. Indie - herbata, herbata - Indie, coś wam to mówi? Wybór herbat jest IMPONUJĄCY, naprawde zasługuje na capsy. O herbacie wypowie się ktoś inny, a deser jak to deser był słodki i odpowiednio tuczący - czego można chcieć więcej?

Toaleta wykwintna bez szarego papieru, wieć z każdej strony czekają nas ekskluzywne doznania.

Użyję teraz mojego ulubionego słowa. Reasumując: wystrój, obsługa, jedzenie na plus (z wyjątkami), ceny na poziomie zastawienia połowy nerki.

Jeść czy nie jeść? Jeść! (ale nie ryby)

Linka do Bombaja: http://www.india.pl/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz