poniedziałek, 13 grudnia 2010

("Podziękowania") Łzy wzruszenia

Polały się łzy me czyste rzęsiste, po otrzymaniu adresowanego do mej skromnej osoby (Sz. P. autor blogaska stało napisane) prezentu mikołajkowego. Bardzo dziekuję za zauważenie mego skromnego wkładu w internetowe grafomaństwo. Zauważając, że przesyłka doszła pod mój zazdrośnie strzeżony aders domowy łatwo się domyślić darczyńcy. Ofiarodawcą był ktoś z kręgu rodziny/znajomych, ale nie bedę sobie psuć niespodzianki i winnych nie znajdę. Dziękuje bardzo bardzo serdecznie, ślozami wzruszenia zmoczyłem sobie włosy, gdyż płacz mój był szczery i obfity. Korzystając z okazji i będąc starym kawalerem, szczerze zachęcam blogaskomaniaczki albo blogaskomaniaków do wysyłania swych zdjęć, wymiarów oraz listy ulubionych pozycji na mój adres. Zwrot ulubione pozycje oznacza jakie ryby z meniu dana osoba preferuje. Tu ostrzeżenie: moje serce nigdy nie otworzy się dla osoby, która napisze że lubi karpia albo tuńczyka. Są granice desperacji.

Jeszcze raz dziękuję a skoro się wpisałem to Wesołych Świąt i Szczęśliwego Nowego Roku blogaskomaniacy. Bądźcie gotowi na kolejne wpisy!

sobota, 6 listopada 2010

("Sabat") Blak

Dzień dobry drodzy blogaskomaniacy!!! Nadszedł ten dzień, w którym znów będę ponad wszelką miarę udawać znawcę, oraz tłumaczyc sobie co trudniejsze słowa korzystając z pomocy Wikipedii. Dzisiejsza podróż kulinarna zawiedzie nas do nadal głębokiej prowincji, nadal Stargardem zwaną. Otóż w Stargardzie owym nowąż restauracyję otwarto, toteż należało ją obwiedzić i zdać z tego wydarzenia relację by blogaskomaniaków zadowolić.

Rzeczona restauracyjna nosi miano zaszczytne acz przewrotne - "Sabat", zaiste niewiast tam sporo, jednakże ni mioteł ni hodowanych specjalnie kurzajek tam nie ma. Co do spiczastych kapeluszy to hmmm... poczekamy jaka będzie moda w nadchodzących sezonach.
Lokal posiada dwie sale - kondygnację naziemną i podziemną, oraz ogródek. Zdumiewającym jest fakt kompletnej pustki w ogródku, przecież mamy zaledwie początek listopada. Nazwa lokalu tłumaczy zapewne też jego wystrój, mnie nieodmiennie skojarzył się z bagnem. Oczywiście nie w sensie pejoratywnym, ale z patriotycznym, niezwykle malowniczym bagnem polskim z Podlasia czy Polesia, gdzie bursztynowy świerzop, gryka jak śnieg biała, gdzie panieńskim rumieńcem dzięcielina pała. I z rzadka ciche grusze siedza.
Obsługa zjawia się błyskawicznie, jest pomocna, zdradza się profesjonalizmem, no i olsniewa prześliczną urodą (rude włosięta + piegi). Nie ukrywam, że celem poszerzenia horyzontów recenzji zaprosiłem ze sobą gości, co zaowocowało dodatkową opinią - "pan kucharz jest przystojny" - zatem pozwalam sobie ją przytoczyć. Co oznacza również, że zajmując odpowiednie miejsce możemy popatrzeć na wyczyny mistrzów kuchni (np. widowiskowy pokaz buchających płomieni, co jeszcze bardziej kojarzy się z bagnem - patrz eksplozje gazu bagiennego).
Karta dań bogato ilustrowana, w Czech językach (za darmo). Po dłuższej kontemplacji wybrałem zuppę cebulową oraz solę w sosie koperkowym, natomiast współtowarzysze niedoli zuppę pomidorową wraz z makaronem z kurczakiem w sosie słodko-kwasnym i stek meksykański.
Otrzymane sztućce okazały się być przyrządami do ćwiczeń z pobliskiej siłowni, łyżka miała zaokrągloną końcówkę co nieco ograniczyło ryzyko autosplenektomii, widelec podobnie, a noża to nawet do ręki nie odważyłem się wziąć.
Ku mojemu zdziwieniu zuppy na naszym stoliku pojawiły się w niemalże natychmiast, co niestety rodzi podejrzenie o odgrzewanych gotowcach i przedkładaniu ilości w jakość. Teraz z pomocą musi nam przyjść wikipedia - termoklina. Otrzymane zuppy charakteryzowały się dużą zmiennością temperatur w zależności od konsumowanej głębokości. Jako miłośnik historii chciałbym stwierdzić, że termokliny są owszem pomocne, ale przy utrudnianiu pracy sonaru. No i mamy XXI wiek, teraz UBooty się pija, a nie na nich pływa. Wracając do zuppy, z wierzchu okazała się być zuppą cebulową natomiast w abisalu ku mojemu rozgoryczeniu zuppą paprykową (i nie poprawiła tego garść grzanek jaką się do zuppy cebulowej otrzymuje). Zuppa pomidorowa bardzo dobra i bardzo gęsta, toteż śmiało można ją w meniu nazwać kremem.
Ku memu jeszcze większemu zaskoczeniu dania główne pojawiły się zanim zdążylismy skonsumować zuppy. Pierwszy raz zdarzyło mi się być w tak prędkiej kuchni. Niestety da się też zauważyć zgrzyt logistyczny - stoliki dla gości są bardzo małe a talerze z daniami bardzo duże, by opróźnić miejsce na stole zuppy należało jeść na wyścigi, co wiemy niedobre na trawienie jest. I znów tak szybka kuchnia rodzi podejrzenia o odgrzewane gotowce.
Po uporządkowanu stołowego feng-szuji, przyglądnąłem sie talerzu swemu। Po stronie prawej (i sprawiedliwej) leżał sobie spokojnie niewielki fragment soli (zbieżność z NaCl przypadkowa) niemiłosiernie wytaplany w sosie koperkowym, na północnym zachodzie przycupnął niewielki wzgórek ryżu (dobrze się bestyja maskowała na białym talerzu - zjawisko mimikry - kolejne trudne wyrażenie z wikipedii). Sos koperkowy okazał się być głównym antybohaterem dnia - bardzo kwaśny, praktycznie uniemożliwił mi percepcję ryby. Danie w ogóle stwarzało wrażenie zrobionego na kolanie gdzie główną rolę tak naprawdę miał pełnić sos. Nie polecam. Makaron słodko-kwaśny z kurczakiem, jak dla mnie był mdły, natomiast stek meksykański, a dokładnie sos do niego dodany powodował, że po każdym jego spróbowaniu należało zresetować język jakimś płynem.
Aby dopełnić dzieła zniszczenia, po kilku minutach do lokalu zaczęli napływać goście w liczbie metaforycznych kilku milionów (to dobrze o popularności świadczy), co spowodowało kompletnie zakorkowanie obsługi i wydłużyło czas oczekiwania do metaforycznych eonów, czyli metaforycznych 500 milionów lat. Po tym jak już strunowce wyszły na ląd, udało się złożyć zamówienie na deser odpowiednio: jabłecznik, tiramisu und (to po angielsku!) sernik.
Desery okazały się być najlepszą pozycją dnia, bez wyjątku. Sernik można zaliczyć do wybitnych - szczerze polecam.

Najlepsze na koniec. Toaleta w "Sabacie" jest totalnie odlotowa, co prawda kolorystycznie niedopasowana do reszty lokalu, ale z racji przystosowania dla niepełnosprawnych, wrażenia są kosmiczne. Tego nie da się opisać, po prostu trzeba iść, zobaczyc, usiąść i poczuć się jak w dwudziestym czwartym wieku. Papier miekki i biały plus przewijak dla dzieci.

Reasumując: papu - Krzysztof Ibisz, wystrój - Krzysztof Ibisz, obsługa - Krzysztof Ibisz, ceny - Krzysztof Ibisz (ale niedrogo)

Jeść czy nie jeść: na własne ryzyko, lokal niezwykle popularny, przez co moim zdaniem traci na jakości.

Linki do "Sabatu" nie ma toteż w zastępstwie to

Update: linka do "Sabatu: tutaj

poniedziałek, 6 września 2010

("Bagatelle") WWBBD

Blogasek to siła! Blogasek to potęga! Na potęgę posępnego blogaska! Blogasek, Ojczyzna, Honorarium! Z podwójną mocą rzucamy się do kolejnych recenzji. Drodzy blogaskomaniacy blogasek ma się dobrze a jego rozwój jest kontynuowany. Wertepy historii rzuciły mnie na głęboką prowincję, znaczy do Stargardu (gdzie hala sportowa może pomieścić zaledwie żałosną liczbę dwóch i pół tysiąca ludzi). Wieść gminna niosła o budowie nowego lokalu, toteż sam rozum podyktował o konieczności udania się w to miejsce.

Lokal wpasowany jest w mury miejskie, aczkolwiek sam przypomina lekko pochylony pawilonik. Prowadzi do niego miły chodniczek, przez wyłożoną żwirkiem powierzchnię, która zapewne wesoło chrzęści pod stópkami.Po otworzeniu masywnych drzwi mamy dużą szansę wyłożyć się na schodkach, sam lokal jest przestronny i zaopatrzony w ganek (aż się prosi zacytować wieszcza: "Na głowie kwietny ma wianeeeeeek, w ręku zielony badyleeeeeeek, a przed nią bieży baraneeeeeeeek, a nad nią lata motyleeeeeeek, zaraz wyjdzie na ganeeeeeeeeek" - cytat może być niedokładny). Wierni czytelnicy na pewno pamiętają poprzedni wpis dotyczący "Radeckiego", gdzie mieliśmy do czynienia z drewnem. "Bagatelle" jest przeciwwagą - mamy dużo elementów metalowych , zupełnie jakby ktoś wpuścił kowala w szale twórczym, po prostu totalny szał kowadła, a co z tym idzie dominującym kolorem w lokalu jest oczywiście kolor zimnej stali, aczkolwiek gdzieniegdzie ktoś starał się upchnąć elementy przypominające drewno.

Pani kelnerka zjawia się szybko i przynosi meniu papierowe spięte zszywką - zamiłowanie do metali na każdym kroku (zastanawiam się ile to hut musiało umrzeć, by stworzyć te bizancjum wystroju). Meniu zawiera rozsądną ilośc dań z ryb, ale miłośnicy słodkości prawdopodobnie muszą przemycić jakieś batony ze sobą - znajdziemy cały jeden deser! Dość o imponderbiliach, nadszedł czas zamawiania, raczyłem byłem wybrać halibuta w ziemniakach, opartego na sałatce, moja arcymiła współkonsumpczyni penne z tuńczykiem (w moim systemie wartości tuńczyk nie jest rybą, a czymś w rodzaju krowy). Otrzymane sztućce były bardzo lekkie, znaczy lokal otwarty jest dla osób, które dopiero uczą się posługiwać nożem i widelcem (a po zaszyciu się w kąciku, można jak człowiek, jeść palcyma). Z lekkim zdumieniem muszę stwierdzić, że "Bagatelle" nie jest lokalem dla zakochanych, dania pojawiają się tak szybko, że nie ma co liczyć na chwile powłóczysztych spojrzeń, czy charakterystycznych brwi uniesień.
Halibut okazał się być halibutem sote (czyli bez panierkowych wspomagaczy), bardzo delikatnym i bardzo smacznym, polecam wszystkim danie do wypróbowania - bo tak właśnie powinna smakować ryba, danie to może posłużyć wszytkim wątpiącym jako wzorzec do smakowania ryby.
Bardzo miłe zaskoczenie nastąpiło przy ziemniakach, pieczone z dodatkiem tajemnego składnika, który bardzo smak poprawiał, tak przyrządzone kartofle zdarzają się rzadko. Dla przeciwwagi sałatka była słaba, nijaka i w dodatku głównie sałata. Dodatkowy minus za kształt naczynia do penne, gdzie nie dało się oprzeć żadnego sztućca o jego krawędź! (jak można tak niszczyć sztukę konwersacji, gdzie jak wiemy dużo się gestykuluje rękami)
Toaleta konwencjonalna, oczywiście jej wystrój nijak nie pasuje do wystroju lokalu (co jest stałą praktyką - dziury w budżecie albo coś), bez ekscesów. Jedynym problemem jest zamek w toalecie, trzeba mieć siłę trzech tytanów by go przekręcić.

Reasumując: wystrój - Surya Bonaly, obsługa - Grzegorz Filipowski, papu - Brian Boitano, ceny - Debbie Thomas w programie mistrzów.

Jeść czy nie jeść: jeść

Linki do "Bagatelle" nie ma. W zamian - coś głupiego.

PS. Ogłaszam konkurs esemesowy, nagrodą satysfakcja. Co oznacza skrót w tytule. Dodam, że podwpowiedź jest zawarta we wpisie.

sobota, 4 września 2010

("Radecki") Blogasek ante portas!

Blogasek ante portas! Blogasek strikes again! Blogasek Panzerkanone ist sehr stark! (pisowni tego ostatniego nie jestem pewien) Witajcie drodzy i szanowni blogaskomaniacy! Jeśli ktokolwiek myślał, że blogasek jest martwy, to się srodze przeliczył. Ha! Ewentualne huncwoty małej wiary! Blogasek oczywiście był jest i będzie wiecznie - prędzej rząd zmieni stawkę VAT z 22% na inną, niż ja zakończę pisanie blogaska! Howgh!

Po rytualnym napięciu blogaskowych mięśni, czas na zywczajowy wpisik. Zawizytowałem więc byłem lokal we wspaniałej naszej stolicy województwa obdarzonej wieloma wspaniałymi budowlami (jak na przykład największa hala widowiskowo-sportowa na 400 osób, dwie piłki, komplet ścierek i mopa). Wpis tenże poświęcony będzie lokalowi o dźwięcznej nazwie "Radecki". Jak dla mnie kojarzy się nazwa tylko z tym a to z kolei z tym - do siego roku zatem.
Sam lokal umiejscowiony jest w cichym miejscu w bocznej uliczce i sprawia wrażenie niezwykle małego i kameralnego. Nic bardziej błędnego, po wejściu do wewnątrz znajdziemy się w środku haliszcza wraz z kazamatami i krużgankami, co gorsza lokal o 14 był już mocno gośćmi wypełniony. Wystrój lokalu to pochwała drewna w każdej odmianie: wodnej, gazowej, plastikowej, trocinnej, do poczochrania - innymi słowy jest utrzymany we wszelkich odmianach brązu. Prawdopodobnym jest, że z powodu nazwy lokal przyciaga wielu o takich ludzi.

Po wybraniu miejsca, obsługa nie zjawia się natychmiast, jako że pracują dwie osoby na całe haliszcze (o kazamatach nie wspomnę), ale jak się pojawi, to wręcza nam kartę, oczywiście wykonaną z drewna (pod postacią papieru). Bedąc w lokalu współtowarzyszem miałem zapewnione szersze spektrum dań do wyboru, zdecydowaliśmy się na: zupę brokułową, straciatella (po ludzku - rosół z lanymi kluskami), gładzicę
zapiekaną z boczkiem, cebulką i krewetkami w sosie holenderskim plus ziemiaki w sosie koperkowym plus sałatka. Przeraża mnie fakt, że jadłem coś, co samo pożera wieloszczety. Tutaj muszę nadmienić o dużym poczuciu humoru osoby układającej meniu, gdyż znalazło się w tym przybytku drewna danie o nazwie "Obiad drwala"
to znaczy polędwica wieprzowa, ziemniaki zasmażane i ogórek. Oczywiście danie to musiało paść naszym łupem.
Lokal ten szczególnie polecam zakochanym, gdyż oiczekując na dania można wymienić wiele głębokich spojrzeń z osobą towarzyszącą, bardzo wiele. Powiedzmy, że najbliższym dokładnym szacunkiem ilości głębokich spojrzeń będzie to.
Kiedy już nasz maślany wzrok spłynie z lica osoby towarzyszącej, spowodowane nagłym i brutalnym wtargnięciem jedzenia, następuje miła niespodzianka. Zuppy podane są w bardzo pomysłowo okształtowanych naczyniach, a i podstawki pod nimi mają bardzo finezyjne kształty. Do zup dodawany jeśt ogromniasty paluch do wkruszenia. Rosół smakował jak rosół a brokułowa jak brokułowa w płynie, czyli bardzo smaczne, bez obaw można iśc i zamawiać powyższe zuppy.
Do dań głównych dodawane są sztućce nieco cięższe niż średnia mas sztućców w lokalach odwiedzonych do tej pory, więc możemy jeśc bez obaw o rany kłute. Po nadejśiu mego dania przeżyłem szok - otrzymałem coś co wyglądało jak ... jajecznica. Niewielki wzgórek ryby utopiony był w czymś holendersko żółtym (a ja naiwnie sądziłem coś o pomarańczowym, być może z powodu wstydu za porażkę na Mundialu zmienili barwy). Z tego tez powodu niewiele mogę powymądrzać sie o rybie - zółta fala przykryła wszystko, a że była bardzo dobra nie poczułem większego żalu (zresztą gładzica jest płaska i pewnie wpyla muł - strata niewielka, a ja mam kolejną fantazyjną rybę w kolekcji gatunków pochłoniętych). Przysmak drwala - spróbowałem - mili Państwo, smakując to danie czułem skrzypienie drzew, pohukiwania pracujacych drwali, dokazywanie wiewiórek w murawie, aż chciało się splunąć w dłonie i zaśpiewać "niech się mury pną do góry, budujemy nowy dom!". Danie wspaniałe, z pieczonymi ziemnikami i ogórkiem małosolnym. Tak musieli biesiadować drwale zdobywając materiał do wystroju "Radeckiego" (pomijam fakt, że przez to Puszcza Kampinoska jest trzy razy mniejsza niż poprzednio - gdzie my teraz będziemy ukrywać swoich partyzatów?). Sałatka i ziemniaki w sosie zaledwie poprawne (zaledwie, bo uczta drwala zakrzywia rzeczywistość), ale tutaj nie oszukujmy się, trudno coś zepsuć i trudno otrzymać dzieło genialne (aczkolwiek "Chief" potrafi zrobić z sosu koperkowego sonet na fagot, klarnet i okarynę).
Sól ziemi na koniec. Toaleta jest w tonacji (a jakże!) drewnianej, bez ekscesów. Niestety jedyne miejsce w lokalu gdzie przyoszczędzono na drewnie to papier toaletowy, jego okres półtrwania jest chyba krótszy niż atomu Ununoctium, zalecana jest duża ostrożność przy korzystaniu!

Reasumując: wystrój - Alfred von Tirpitz, obsługa - Helmuth Karl Bernhard von Moltke, papu - Paul Ludwig Hans Anton von Beneckendorff und von Hindenburg, ceny - Gerhard Johann David von Scharnhorst.

Jeść czy nie jeść: jeść

Linka do "Radeckiego" tutaj. Czcionka na stronie przypomnina Times New Roman, cóż nikt nie jest doskonały.

niedziela, 30 maja 2010

("Don Vittorio") Ku pamięci

Witajcie drodzy blogaskomaniacy. Pierwszą rzeczą, którą chciałbym wyjaśnić, to powód długego braku aktualizacji blogaska. Dzień 10 kwietnia 2010 roku na trwałe wpisał się w heroizm polskiej hagiografii. Niesmacznym byłoby celebrowanie radości w czasie gdy miliony Polaków patriotów przeżywa zadumę żałoby co znakomicie przedstawił film "Solidarni 2010". Pogrzeb na Wawelu, saluty armatnie czy kondukt to nieliczne z zaszczytów jakie spotkały śp. Prezydenta. W mojej głowie kłębiły się myśli jak wpisać się w obraz polskiej patriotycznej jedności, tak by powaga szlachetnego majestatu Pierwszego Obywatela została odpowiednio uczczona. Po długiej zadumie, namyśle, rozważaniach stwierdziłem rzecz następującą - wybiorę się do lokalu, w którym wieczerzał sam spadkobierca tradycji Piłsudskiego!

Z pomocą przyszły mi google, po zadaniu odpowiedniego zapytania i rozważeniu położenia geograficznego, oczom mym ukazała się następująca propozycja - "Don Vittorio" w Gorzowie Wlkp. Nietrudno się domyślić, kiedy nastąpiła ów wizyta, zapewne za czasów panowania Kazimierza "Yes yes yes" Marcinkiewicza, gorzowianina z krwi i kości a także męża pięknej i utalentowanej Isabel.

Już pierwszy rzut oka na lokal, pozwala niejako automatycznie dodać przymiotnik "prezydencki". Drzwi do lokalu są szklane, z masywną rączką tak naprawdę przypominającą bank a nie restauracje. Zaraz po wejściu kolejna niespodzianka, wpadamy w dłonie osoby rozprowadzającej, która szybko i sprawnie kieruje nas do sali jadalnej po uprzednim odebraniu płaszczy. Faktycznie można poczuć się prawdziwie prezydencko. (Wkręcę na marginesie, że premier nie jest godzien goszczenia w lokalu o takiej patriotycznej klasie). Wystrój lokalu przywodzi jednoznacznie zgadza się z ideą polskiego, patriotycznego pomieszczenia jadalnego - drewniane stoły, białe obrusy, delikatnie skomponowane pastele. Lokal również posiada taras, który można opisać jednym prostym polskim słowem - husarski. Zdaje się być uskrzydlony, będac na nim patrzymy na wszystko z góry niczym husarz ze swojego polskiego rumaka (tu wkręt historyczny - sejm I RP zakazał eksportu konia polskiego). Obsługa polska, sarmacka tyle mogę rzec. Zjawia się szybko, zamówienie stenografuje z zatrważającą prędkością, miła, konkretna i uprzejma. Rewelacyjna bo polska.

Karta menu niezwyke wytworna, przywodzi na myśl polskie "Kroniki" Długosza, starannie wykonana, pięknie napisana. "Don Vittorio" co prawda jest restauracją włoską, ale wiemy doskonale, że "... z ziemi włoskiej do Polski". Wszystkie dania w karcie są przetłumaczone na polski! Coż za patriotyzm! Uniesiony miłością do Ojczyzny zamówiłem "Zuppa di cipolle", które mimo tajemniczej nazwy okazało się wspaniałą polską zuppą cebulową ze wspaniałej polskiej cebuli. (Tylko w Najjaśniejszej Rzeczypospolitej rośnie najlepsza cebula) Danie drugie urzekło mnie nie tylko nazwą "Lucioperca al porcini", ale również tym, że skąłdała się z patriotycznie polskich produktów: sandacza i sosu borowkowego plus dziki ryż, plus warzywa gotowane. (Kolejna maleńka dygresja, już jeden z Krypty Wieszczów pisał: "Tymczasem przenoś moją duszę utęsknioną, do dzwonka sandacza w sosie borowikowym utopioną"). Sarmacki kelner i piastowski kucharz uwinęli się błyskawicznie, dania pojawiły się bardzo szybko, aż można było się poczuć jak za Polski Jagiellonów.

Od tej chwili następuje coś, co możemy nazwać prawdziwą polskością - uczta najwyższych lotów. Jako dodatek do zup otrzymujemy koszyk pełen małych bułeczek z dodatkiem masła ziołowego.
Uczucie konsmupcji pieczywka jest tak wspaniałe, jak duma z rządów z lat 2005-2007. Sama zuppa prezentuje się równie wspaniale, na jej wierzchu pływa grzanka słusznej polskiej wielkości.
Smak zupy tu cudownie rozlewająca się po podniebieniu cebula w płynie, zdecydowanie godna polecenia, ale słusznie mamy wrażenie, że kucharz nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Ryba w sosie borowikowym mili Polacy, jest jak PSL w 1947 - bohaterska, niezależna, niepodległa i za utrzymaniem Senatu. Smak sandacza to smak sandacza z wszystkimi niuansami przezentowanym przez tę rybę, a sos borowikowy wspaniale te cechy uwypukla, mamy mocny rybny smak ryby słodkowodnej - nie mam żadnych wątpliwości po konsumpcji tego wspaniałego dania (bo wiemy - sandacze żyja w wodach słodkich i słonych). Ze wstydem przyznaje się do grzechu - ryż posłużył mnie jako wypełniacz do sosu borowikowego, rewelacyjnego w swym polskim oddziaływaniu na polskie podniebienie. Warzywka gotowane skojarzyły mi się z królową Boną, Włoszką na naszej patriotycznej glebie.

Po tej prezentacji polskości, sądziłem że nic już mnie nie zaskoczy. I tu zaskoczenie - zaskoczyło mnie, Polaka z krwi i kości, matki chłopki i ojca inteligenta. Jeśli taras jest husarski, to toaleta szokuje ułańską fantazją. Toaleta mili Polacy jest patriotycznie eklektyczna o zniewalającym połączeniu m.in czerwieni ścian i bieli muszli klozetowej i papieru. Przyznam się szczerze i powiem jak Polak Polakom, to trzeba samemu zobaczyć. Powiem tyle, wyszedłem stamtąd z patriotycznymi łzami w oczętach polskich mych.

Na koniec mego wpisu następują oceny, tak będzie i tym razem, proszę o zachowanie nastroju skupienia i zadumy podczas czytania.
Papu jest najwyższej klasy, papu dla najszlachetniejszych takich jak śp. Prezydent RP Lech Kaczyński.
Wystrój lokalu swym ciepłem i delikatnością przypomina najczigodniejszą małżonkę prezydenta śp. Marię Kaczyńską.
Obsługa lokalu, jej jowialność i serdecznośc w lini prostej kojarzy się z działaczem społecznym wielkim posłem - śp. Przemysławem Edgarem Gosiewskim.
Ceny w lokalu to kwintesencja polskiej oszczędności wraz z polską gościnnością w czym ekspertem była nieodżałowana śp. Grażyna Gęsicka.

Jeść czy nie jeść: Jeść na rany Kmicica!

Linka do Don Vittorio tutaj

środa, 31 marca 2010

Ad. Klubik

Odczekawszy czas jakiś, który pozwolić co bieglejszym czytelnikom na kontemplację głębi metafor rybojada, wtrącam i ja swoją 3-groszową relację, jakże w alegorie uboższą.


Cóż, muzyka na żywo nieodmiennie pobudza moją wyobraźnie, która dryfuje w strone scen szczególnych z Casablanki. Na takie uroki można liczyć w klubiku, choć w czasie opisywanej wizyty, ze względu na porę raczej wczesną, fortepian stał jednak, jak czort bez pożytku. Mimo to, dla lokalu, zaryzykuje stwierdzenie, był mimo to ozdobą największa. Wnętrze zresztą nie zawiera w tej dziedzinie poważnej konkurencji – kilka egzemplarzy starych odbiorników radiowych, jakiś instrument, krzywo zawieszony plakat lub nieznacznej urody obraz przedstawiający ulice i Klubik jako żywy. Uznaję jednak ową powściągliwość, nieznaną twórcom programu Dekoratornia, za zaletę. Ściany, w części w kolorze wyblakłej czekolady, w części nagie jak cegła tylko być może, tworzą przyzwoicie ciepłe pomieszczenie a piwniczny, a może nawet podziemny nastrój sprawia, że rozmowy same schodzą na tematy iście sensacyjne. 
Po przestudiowaniu karty dań myślałam ciepło o wołowinie, ale dopóki blog nie znajdzie sponsora tytularnego, nie możemy przeprowadzać tak drogich testów. Aby zatem wypróbować coś, co rybą nie jest i obok ryby nie leżało (po co wchodzić na czyjeś autorskie podwórko) wybrałam medaliony wieprzowe. Po dłuższej chwili oczekiwania wypełnionej arcysensacyjnymi wątkami z życia prowincji, pan kelner zaprezentował mi brunatną kopułę zrobioną jakby z porostów. Dla dobra sprawy odważyłam się spróbować. Smakowała zdecydowanie lepiej, niż dźgała oczy. Obok leżały tytułowe madaliony w liczbie, zdaje mi , trzech. Dla istot mięsożernych są to proporcje nieznośne. Ziemniaczki wniesiono w osobnym naczyniu i dzięki miłej konsystencji tudzież smakowi pozwoliły bez poczucia straty zapełnić pustkę przeznaczoną pierwotnie temu, co zostało z jakiejś sympatycznej świnki.
Deser, pt. fantazja z kwaśnych wiśni, pomarańczy i lodów waniliowych, jak zauważył mój światły i biegły niezwykle w sprawach kulinarnych towarzysz, miał defekt w postaci niezawierania obiecanych pomarańczy. Zamówiłam go jednakże z racji kwaśnych wiśni, które objawiły się w ilości słusznej, konsystencji aksamitnej i kłaśne były, jak to łiśnie bywają.
Wybrałabym z łatwością jeszcze co najmniej kilka miłych na pierwszy rzut oka w menu potraw, co może uda się jeszcze kiedyś uczynić. Mimo pewnych niedoskonałości lokal polecam tym, którzy chcą połączyć luźną atmosferę z niezłą ostatecznie kuchnią. Na spotkania ruchu oporu lokal też nadaje się wyśmienicie - jest nawet awaryjne wyjście na dzidziniec. To tyle chyba.


sobota, 20 marca 2010

("Klubik") Klęska urodzaju

Zdrastwujcie blogaskomaniacy, to trzeci wpis na przestrzeni niemalże tygodnia, sam nie wiem jak znoszę te obciążenia obowiązkami smakosza. Być może to moc Gosi Andrzejewicz daje mi tą niepostpolitą siłę. Dziś mili blogaskomaniacy przygotujcie się na podróż do stolicy pięknego, nadmorskiego województwa zachodniopomorskiego. Lokal mieści się tuz obok, jak zapewnia straona inetretowa: "8 sekud drogi", od Zamku Książąt Pomorskich (praktycznie sami Niemcy te książęta, więc nie wiem o co takie halo ale cóż, niech mają). Po napisaniu tych słów mam uczucia takie oraz takie. Lokal znajdziemy w piwnicy kamienicy, schodzimy doń po drewnianych schodach, wnętrza znajdziemy przestronne, styl ich określiłbym jako "Kaziemierz Wielki", ponieważ wejście do lokalu jest drewnianne a poźniej już tylko mury, mury, mury (no i cegły). Na szczególną uwagę zasługuje fortepian znajdujący się w rogu lokalu (przypominam fortepian jest hotyzontalny a pianino wertykalne). Zadziwia mnie ostatnio trend w obsłudze gości, gdyż znów był mikst. No cóż, jedyne co mogę zarzucić obsłudze to jej zbyt duże zainteresowanie naszym stolikiem (oczywiście przyprowadziłem współkonsumenta).
Krótka lektura karty bardzo satysfakcjonuje, ryby są bogato reprezentowane, a w kategorii rozmaitości są dania wegetariańskie - co za odmiana po tym traumatycznym przeżyciu!
Ponieważ w swej karierze smakosza zjadłem już miliony łososi, zdecydowałęm się na cyt.:"pstrąg z rusztu, z koperkowym sosem i warzywami soute", współbiesiadnik cyt. "medaliony z polędwicy wieprzowej z duszonymi grzybami, sosem na francuskiej musztardzie i ziemniaczanym roesti".
Do dania otrzymałem po raz pierwszy w historii moich podróży dwa widelce, wielce mi się to spodobało, w końcu ktoś hołduje tradycji. Same sztućce to apoteoza smukłości, kolejne Ferrari wśród sztucców. Tutaj należy się ostrzeżenie, to nie jest lokal dla samotnych ludzi widać, konserwatywne podejście do modelu rodziny, albowiem czas oczekiwania na danie u osób wrażliwych i samotnych może wywołać myśli samobójcze. Za to w szerszym gronie można ciekawie porozmawiać, przeprowadzić nawet dowód Wielkiego Twierdzenia Fermata ( w skrócie WTF)! Lokal faktycznie jest ostoją konsewatyzmu, gdyż hołduje trendom widocznym już w latach 40 zeszłego wieku, minimalizm nasuwa się na myśl w momencie otrzymania dania (aczkolwiek pstrąg był dłuuuugaśny). Sam pstrąg smakówał bardzo dobrze, słodkowodnie, jako rusztowany, ku mojemu zdziwieniu dość intensywnie z wierzchu i dopiero z postępującym łagodzeniem smaku w miarę posuwania się w głab, miłe zaskoczenie gdyż spodziewałem się jednolitości. Sos koperkowy w smaku kopru nie przypominał, ale ekspertem nie jestem, może to był koper wędrowny? Warzywka sote, smakowały jak warzywka sote, dało się poczuć nawet jakieś ocalałe witaminy. Prawdziwym wyzwaniem okazało się danie współbiesiadnika, okazało się być rozwodnioną gumą do żucia (o objętości tejże), utaplaną w musztardzie, a szwajcarskich placków ziemniaczanych była znikoma ilość.
Desery: "Fantazja z kwaśnych wiśni, świeżych pomarańczy i lodów waniliowych" oraz "Owocowe preludium - lody mieszane, sos pomarańczowy,świeże owoce, bita śmietana". Pomarańcze charakteryzowały się dużą dozą niewidzialności, były wyjątkowo trudne do znalezienia. Poza tym, desery były miłą poprawą humoru: bardzo duże porcje, wiśni wręcz zatrzęsienie, puchar lodów sprawamiał wrażenie nieskończoności, a wszystko bardzo ładnie udekorowane kszatałtną fantazją z karmelu. Jak się chce to się potrafi.
Toaleta to kwintesencja politycznej poprawności, wszystko zrobione tak by nikogo nie urazić, ale i nie zachwycić. Jest wygodnie, pachnąco i biało, ale bez kopa wrażeń takiego jak tu czy tu.

Na koniec konkurs, jako że ostatni cieszył się przeogromną popularnościa. Skąd pochodzi cytat: "Święty pierunie przybądź w gości, do tej co kiecki mi zazdrości", nagrodą jest oczywiście zaproszenie do lokalu.

Jeść czy nie jeść: Na własne ryzyko - ryba dobra, ale wielkość i wielka niewiadoma smaku innych dań, nie pozwala mi na indukcyjne rozwinięcie dobrych wrażeń z ryby na ogół oferty resturacji.

Reasumując: papu - Władysław Łokietek, wystrój - już wspominany Kazimierz Wielki, obsługa Bolesław Śmiały, ceny- ten sam król ale z innym przydomkiem czyli Bolesław Szczodry. Nie przypuszczałem, że ocenami zmieszczę się w samych Piastach.

Linka do "Klubiku" tutaj

PS. Klubik załapał się do kalendarza ze szczecińskimi policjantkami.

piątek, 19 marca 2010

("Sorrento") Wielki błękit

Z niezwykłą przyjemnością witam Was po raz kolejny blogaskomaniacy! Aloha i Gosia Andrzejewicz! Dzisiejsza podróż zabierze nas do krain pospolitych, into stołectwem powiatu się mieniącymi. Odwiedzimy stargardzkie zagłębie restauracyjne, a nawet jedno ze starszych wyrobisk w owymż zagłebiu się znajdujące, mianowicie lokal o dzwięcznej nazwie "Sorrento". Lokal ten istnieje odkąd pamietam, być może dinozaury już jadały w tym miejscu. W lokalu byłem już kilkukrotnie, ale to przed odkryciem w sobie powołania spróbowania każdej ryby we wszechświecie i z robienie z tego sensacji na miare internetu.
Dla osób, które chcą wrócić do "Sorrento" po dłuższej przerwie, mam informację o zmianie kubatury lokalu, gdyż uległa ona znacznemu powiększeniu, przez dobudowanie szklarni na tyłach lokalu. Oczywiście ja wraz z miłym towarzystwem udałem się do części szklarniowej. Wystrój lokalu to nic innego jak "Tajemnice Wilklinowej Zatoki", fakt tajemnicą jest jak w tej zatoce dało się upchnąć tyle wikliny. W rogu przygrywa radio, ale za to jakie! Moi mili Państwo jest to odbiornik Grundig 4066, piękny, mocarny, o wspanałym głosie. Dodatkowo dało się zauważyć kurczę oraz jajo - ani chybi sezon wielkanocny. Co do obsługi to jestem w konfuzji albowiem obsługiwani byliśmy w mikście toteż zagubiłem się niejednoznacznością wzorców, które musiałbym przyłożyć do oceny.
"Sorrento" posiada dosłownie 2 (słownie: dwa) dania rybne do wyboru w karcie, mało tego ujęte są pod pozycją "rozmaitości", koszmat najczystszej wody. Chcąc nie chcąc wybrałem solę panierowaną z sałatką warzywną sosem vinegrette i frytkami, ale nie oszukujmy się niesmak pozostał. Dwa dania! Rozmaitości! O tempora o mores! Mili współbiesiadnicy zamówili odpowiednio tortellini oraz naleśniki. Piekne wrażenie wywarły na mnie sztućce, wyglądały smukło jakby miały zaraz się zerwać do lotu niczym stado polujących jastrzębi.
Po krótkim okresie oczekiwania, dania zjawiły się na stole. Moje było wspaniale skomponowane (dorównuja tym z "Na Mariackiej" i "Valentino Ristorante") przypominało kometę, z rybą jako czoło, sałatką warzywną będącą jądrem i wieńczącym dzieło porowym warkoczem.
W trakcie konsumpcji ryby niespodzianka, smażona ryba atakuje nas intensywnym smakiem na początku jej ciamkania a po chwili smak wygasa, tutaj kucharz zastosował wybieg (za pomocą ziołowego dodatku?) gdzie smak się utrzymuje, jest to dziwne wrażenie i jak stwierdziła jedna ze współkomentujących osób: "nie smakuje jak ryba". To poważny zarzut. Połączenie sosu vinegrette i frytek to prawdopodobnie herezja więc zdecydowanie odradzam. Sałatka wraz z porowym warkoczem bardzo dobra. Naleśniki również, natomiast tortellini to kolejny koszmat! Centralnie okropne i wystrzegać się za wszelką cenę!
Po doświadczeniu powyższych wrażeń nadszedł czas na deser, wybrałem deser jabłkowy, okazał się on być podgrzanym musem jabłkowym, w którym pływały dwie gałki lodów. Ciepło musu spowodowało rozpłynięcie się lodów po musie co w wyniku dało oszołamiający efekt, wymieszanie cierpkości jabłek i słodyczy lodów na pochwałę tylko zasługuje. Znamienity deser.

Toaleta dwuizbowa, brak ręczników do rąk, brak żyrandola. Za to mili państwo papier toaletowy jest niebieski! Co za jazda! To znaczy niebieski to jest on dla mężczyzn, dla kobiet prawdopodobnie chabrowomodrolazurowybłękit paryski, zwracam uwagę na słowo prawdopodobnie. Muszę przyznać, ze papier toaletowy wyzwolił we mnie euforię, w szarej bieli taka niespodzianka.

Jeść czy nie jeść: Na własne ryzyko, widać u kucharza zamiłowanie do eksperymentów, niektórym to się może spodobać a konserwatystom już nie.

Reasumując: papu - "Na wczasach", wystrój - "Zlot czarownic", obsługa - "Woje Mirmiła", ceny - "Dzień Śmiechały"

Linka do "Sorrento" nie znalazłem więc w zamian linka do "Miliona monet"

piątek, 12 marca 2010

("Na Kuncu Korytarza") "Na kolana chamy ...

... śpiewał Lucjan Pavarotti". Mili blogaskomaniacy! Czas na święcenie pierwszych triumfów, wasz skromny piszacy te słowa, wieczerzał z Celebrytami! Przez duże "C". I to wiecie z takimi prawidziwymi Celebrytami (przez duże"C"), którzy popularnością dorównuja Dodzie i Nergalowi, Małgorzacie Foremniak i Rafałowi Maserakowi, Mrozowi i jego dłoni, Beacie Kozidrak wraz zespołem "Bajm", Joli Rutowicz i komuś tak niszczęśliwemu kto jest jej partnerem. (wszystkie zapisy o celebryctwie są powered by pudelek.pl - jedyny tru prawdziwy serwis o zyciu). Wypatrujcie ich niebawem w "Tańcu z gwiazdami", nie będę ich przedstawiać gdyż sądzę, że rozpoznanie Celebrytów-gości blogaska nie sprawi kłopotów.
Taaaaak, rozpisałem się nieco odbiegając od tematu. Dzisiejszy lokal "Na Kuncu Korytarza" został oczywiście zaproponowany przez moich miłych i znanych w szerokich kręgach gości. Mieści on się na Zamku Książąt Pomorskich (praktycznie sami Niemcy te książęta, więc nie wiem o co takie halo ale cóż, niech mają) i jest lokalem ogromnym, w końcu mieści się w komnatach pałacowych po których przechadzał się sam Najjaśniejszy Pan! (tak naprawde tego nie wiem, ale zdanie brzmi po prostu wspaniale). Lekką ręką lokal zajmuje circa dziewięć milonów metrów sześciennych powierzchni, ale niestety większość nie jest widoczna dla mugoli. Zamek niby jest odbudowany w stylu renesansowym, ale sklepienia u niejednego Gota wywołałyby łzy wzruszenia i opowieści o starych dobrych czasach, gdzie w gości zabierało się solidny mur obronny.
Celem zobrazowania wystroju muszę uciec się do wyobrażni blogaskomaniaków:
- wyobraźmy sobie wielkie pudło
- wrzućmy tam wielu wygłodzonych artystów
- zróbmy dziury w pudle, co by się nie podusili, ale tylko z góry by nie pouciekali (jak trzeba to szybkie są te artysty, tylko odwrócić głowę i hyc hyc do biblioteki potrafią uciec)
- wrzucić do pudła pare utensyliów atrystycznych
- krzyknąć "hej artysty, ładnie tu ma być!"
- dla pewności wstrząsnąc pudłem dwa-trzy razy
- wypuścić
- trzymać tam przez dwa dni od czasu do czasu wrzucając jedzenie.
Tak właśnie należy wyobrazić sobie wystrój lokalu.

Ze względu na rozmiar lokalu samo dojście do stolika zajmuje eon z okładem, ponieważ kelnerzy poruszają się za pomocą wskazań kompasu chwilę potrwa zanim nas znajdą. Nas obsługiwała pani z twarzą ogorzałą od słońca i rękami wprawionymi do powożenia psimi zaprzęgami - widać, że trzy dni jechała by zamówienie odebrać. (Maleńka dygresja - z powodu zniknięcia "Milano" usuwam z pierwszego miejsca urodowego panie tam pracujące, na najwyższy stopień podium wskakuja sliczne acz leniwe panie z "Belle Epoque") Karta meniu ewidentnie nosi na sobie ślady po przejściach artystycznego szału.
Nadejszła wiekopomna chwiła - wybór dania. Celebryci (zakochana para Jacek* i Barbara* - *imiona zmienione) wybrali wspólną zuppę (i wyjadali sobie z dzióbków - co za temat na główna pudelka!) znaczy się flaczki, ja natomiast zupę borowikową. Dania główne - Celebryci odpowiednio: makaron z kurczęciem i orzechami włoskimi, pierogi z kaszą gryczaną, ja - kopertę łososia ze szpinakiem oraz ziemniakami. Ważne wyrażenie - dewiacja magnetyczna, widać było, że nie wszyscy kelnerzy ją należycie skompensowali, stąd czas oczekiwania na danie może wydać sie nieco monotonny - nie dla mnie oczywiście, zabazpieczyłem się na ten przypadek, oczyma jak spodki chłonąc Celebryckie życie.
Nagle! Zaszczekały psy, dało się usłyszeć szus sań, znaczy podano do stołu. Do zuppy borowikowej otrzymałem grzanki, zuppa była bardzo smaczna i bardzo grzybowa w smaku czyli zjadłem to co chciałem zjeść. Polecam. Oczywiście spróbowalem też flaczków, ale aby właściwie ocenić danie mili Czytelnicy, przytoczę opinię Celebrycką: "nie za ostre w sam raz, nie gumowe, a świeżutkie tak, że włosy im można czesać". Pamiętajmy - celebryci nadają na innych poziomach transcendencji, wielbijmy ich.
Parę słów o sztućcach, kiedy je ujrzałem - zbladłem. To nie były sztućce to były sztućcochy, spokojne można było nimi szlachtować niedźwiedzie, bardzo duże i bardzo ciężkie. Już wiem, że żart o tym jak można się podrapać po twarzy jedząc nożem i widelcem - to nie jest żart. Innymi słowy sztućce dla ekspertów.
Dość o imponderabiliach, czas na danie główne. Mimo artystycznej otoczki miejsca, ciężaru wieków danie było podane bardzo pozywywistycznie i praktycznie. Kieszeń z łososia, okazała się być kieszenią w której zgrabnie umieszczono szpinak, obok walały się kartofelki.
- ziemniaki dogotowane, aczkolwiek ich nuta nie grała perfekcyjnie, wyczułem pewne delikatne zafałszowanie w solnej linii melodycznej co jednak nie przytłumią bardzo dobrego wrażenia - i koperek,
- szpinak podobnie jak kartofelki bardzo dobre, jednakże dopełnienie elementem, w którym szpnak taplany był, pozostawiło pewien niedosyt, smak nie uzupełniał się do końca tak jak należy, aby wystawić mu notę perfekcyjną,
- łosoś smażony, przez co miał mocny, charakterystyczny, pięknie wydobyty smak ryby morskiej, określony przez Celebrytów jako "walenie błotem" (coż, transcendencja) może i błoto, ale za to jakie pyszne, za to błoto należą się najwyższe oceny. Błoto jest jak złoto!

Mili Celebryci pozwolili zapoznać się z ich daniami. Tutaj należy się mała dygresja, miło konserwatyzmu miejsca i ciężaru smaków proponowane dania mają w sobie odrobinę szaleństwa: makaron z orzechami czy pierogi z kaszą gryczaną nie są daniami ogólnie znanymi i popularnymi. Miałem mozliwość zapoznania się z ciekawymi wiązaniami smaków, bardzo mi one odpowiadały, więc wielbiciele wrażeń to lokal dla Was.

Aby udać się do toalety, należy poprosić o mapę i busolę, skompensować dewiację magnetyczną (robimy to przez ustawienie naszego psiego zaprzęgu odpowiednio na północ, południe, wschód i zachód, porównanie wskazań naszej busoli z wskazanimi busoli wzorcowej, i ewentualną kompenstatę odchyleń za pomocą niewielkich magnesów). Po dotarciu na miejsce widzimy brutalizm. A papier jest nieszary, siła spłuku jest tak wielka, że należy się czegoś trzymać by nas nie wymiotło z tamtego miejsca, pachnie też nieźle. A brutalizm to sztuka.

Rasumując: papu - "idę pod prąd", wystrój - "świeci jak miliony monet", obsługa - "w twojej jest to gestii czy ulegniesz mej sugestii", ceny - "twój wzrok za mną goni, już wiem, że nie mogę się obronić"

Ostatnio w kulturze popularnej pojawił się związek frazeologiczny: "miliony monet". Chciałbym na łamach blogaska zdefiniować ów milion monet posługując się matematyką oraz literaturą fachową. Dziesięć tysięcy złotych - to milion jednogroszówek. Dziesięć tysięcy złotych to milion monet, ale nie "miliony monet". Dwadzieścia tysięcy złotych to dwa miliony monet, ale uwaga, pierwszy milion sie nie liczył więc nie możemy tego uznać. Trzydzieści tysięcy złotych - to są "miliony monet". Pierwsza osoba która w komentkach napisze z jakiego dzieła korzystałem wyliczając "miliony monet", wygrywa zaproszenie do lokalu.

Jeść czy nie jeść: Jeść!

Linka do "Na Kuncu Korytarza"

czwartek, 18 lutego 2010

Ad. "Valentino Ristorante"

Do kolejnej jakże wdzięcznej relacji rybożernego autora tego przybytku nie wypada mi zgłaszać, rzecz jasna, żadnych korekt, pozwolę sobie jednak, by swą legendarność nieco wzmocnić, na pewne uzupełnienia.

Wystrój lokalu "Valentino Ristorante" wytrawnych obieżyświatów krain głównie kulinarnych nie rzuca na kolana, to raczej poprawnie zaaranżowana przestrzeń w kolorach #FFFFFF i #000000 z odrobiną #800000 w postaci nielicznych dodatków. Na cieplejsze słowa zasługuje być może dajaca ciekawą iluminację struktura lampionów tuż przy wejściu, choć szczerze mówiąc, nie wiem, czy więcej ona nas zachęciła do wejścia, czy zamieć śnieżna zniechęciła do pozostawania dłużej w białych odmętach.

Co do obsługi, należy się tu niestety miażdżąca nota za styl. Kelner, który był jedynym jej przedstawicielem, rezydującym na stałe za barem i robiącym jedynie pospieszne wycieczki w obszar nieodległych stolików, okazał się być czarna owcą swej profesji - gdyby nie zbyt licha postura nazwałabym go Lordem Vaderem kelnerów. Dwukrotnie sprawdziłam - albo nie miał poczucia humoru on, albo ja, którą to druga opcję, czysto teoretyczną, wpisuję dla porządku tej enumeracji. Wracając do kelnera, natarczywość jego bezpośredniej obecności była największym rozczarowaniem wycieczki. Drzałaby mi ręka przy dawaniu mu napiwku, powiem tyle.

Jedzenie było na szczęście wielce satysfakcjonujace. Dokładnej nazwy wybranej potrawy nie pamietam a Internet, o studnia nieprzebranej wiedzy!, tym razem jest bezradny i nieużyteczny, gdyż menu papierowe nie pozostaje w pełnej konwergencji z elektronicznym. Bylo to halibut jednakże w sosie śmietanowym i był on najbardziej urokliwym zawiniątkiem, jakie kiedykolwiek otrzymałam na talerzu. Obok były tez zawiniątka z ziemniaka pieczonego, nieco zbyt skąpo okraszonego śmietaną oraz zawiniątko z sałaty lodowej z dwoma plasterkami ogórka i jednym pomidora, ledwie muśniete dressingiem, tym samym będące najsłabszym ogniwem wśród zawiniatek, tak, że właściwie powinno odejść. Halibut jednakże, gdyby zechciał mi się kiedyś przyśnić, byloby to jedno z milszych doświadczen onirycznych. Polecam z przekonaniem, w dobrej wierze i bez cienia egoizmu.

Z innych zalet lokalu, które doceniłam szczególnie w czasie tej totalnej zamieci podczas tej totalnej zimy nie sposób pominąć faktu szczelnego dachu i działających kaloryferów.

wtorek, 16 lutego 2010

("Dolce & Salato") Giuseppe w Stargardzie

Witam bardzo serdecznie stale powiększające się grono czytelników blogaska. Muszę się przyznać, że po głowie chodzi mi myśl, by wzorem Gosi Andrzejewicz założyć swój fanklub - blogaskomaniaków. Mili państwo ostatnio zdrowie dopisuje średnio, katar się przyplątał, gardło pobolewa - niechybny znak braku witaminy C i innych pożytecznych rzeczy w jedzeniu pływających. Należało więc zaliczyc kolejną wizytę recenzyjną, wybór padł na lokal gdzie bywałem już wcześniej, ale jakby to rzec... nieformalnie. Poprzednie wizyty oraz opowieści znajomych stwarzały nieprzychylne wrażenie tego miejsca (a to makaron niedobry a picca słaba). Jako, że dawno nikogo w blogusiu wymyslnie nie obraziłem już zacierałem rączki na tę myśl, już witałem się z gąską...
Lokalem, który miał zaszczyt mnie gościć był prowincjonalny i jakże stargardzki i nadużywający włoskiego przybytek o nazwie "Dolce & salato" ( nie umiem tego przetłumaczyć inaczej niż "Dolce i sałata" - żart niskich lotów wiem, ale czego tu się spodziewać?). Sama restauracja jest długa a wąska (huszcze a jaszcze) utrzymana w tonacjach postelowych dominują róże (ale nie słitaśne) i beże. (Pamiętamy róż i beż, ale masztalerz).
W moich klasyfikacjach lokal zdobywa pierwsze miejsca za:
- Najfajniejszy Żyrandol
- Najwygodniejsze Krzesła
- Najbardziej Wybajerzone Sztućce
Niestety minusem jest nieergonomiczne umieszczenie stolików oraz ich wielkość - są małe, a kelner ma trudności z dostępem do wszystkich miejsc, ale to blahostki do wybaczenia. Na ucztę oczywiście wybrałem się ze współbiesiadnikami, wtrącam tę uwagę ponieważ osługiwał nas kelner, więc ocene urody pozostawiłem współbiesiadniczce (bo i taka była w dodatku prawdziwa a nie wymyślona). Spąsowiała niczym burak, można więc powiedzieć, że kelner był niezwykłej urody. Sama obsługa w porządku, Pan Kelner skakał wokół nas jakby od tego zależał los ludzkości (ode mnie oczywiście zależy, nie mówie tego zbyt czesto tylko przez wrodzoną skromność), jedyny minusik to fakt ciągłego pytania czy nam smakuje.(Pamiętajmy, ideały też mają wady) . Ale my tu gadu-gadu, a jedzenie stygnie...
Karta meniu niezwykle bogata, każdy sobie coś znajdzie także i ja. Korzystając z okazji choroby postanowiłem zamówić sobie coś zdrowego - Zuppa di pesce (zupa z ryby) obładowanej czosnkiem i innymi warzywami, wspólbiesiadnicy zamówili Stracciatella (rosół o lansiarskiej nazwie z serem i jajkiem) oraz pomidorówke (lansiarsko to bedzie Zuppa di pomidoro). Mili państwo jeść zupę rybna to jak konsumować rybę w płynie - oznacza to maksymalną ekstazę żywieniową, kawałki pysznej ryby plus aromat czosnkowy. Kazio Marcinkiewicz rzecze: jes jes jes! Rosołek i pomidorówka również pyszne, a rosołek nawet bardziej. Otrzymana łyżka niczem się nie wyróżniła - przeciętna komora zupna.
Na danie drugie zamówiłem bombę witaminową : Filet z dorsza z cebulą, czosnkiem, cherry pomidorkami i ryżem, współbiesiadnicy odpowiednio schab z grila i wołowinę w sosie multigrzybowym. Osobne słowo należy się sztućcom, były nie były ani z Chin, ani z Ikei, ani z Gerlacha ale z Brazylii, były lekkie i miały drewniane wykończenia! Mało tego nóż miał interesująco wycięte ząbki i był ostry niczym szpony Wolwerajna. (sprawdziłem na schabie lekko twardawym, wołowina w sosie - przepyszna) Zdecydowanie najlepsze sztućce postawione na mej kulinarnej drodze życia.
Po otrzymaniu dania, zastanowiłem się krótko nad sensem istnienia wszechświata, ryba na talerzu prawdopodobnie posiadała własną grawitację, wszystko skąpane w sosie, z którego odmętów wyłaniała się skała ryżu. Moi konsumpcyjni towarzysze dostali coś co początkowo zidentyfikowałem jako pomarańczowe frytki a okazało się być grilowaną marchewką, drodzy czytelnicy jestem pewien, że marchewki marzą by po śmierci stać się czymś takim - byly lekko słodkawe jakby świeżo z ziemi wyciągnięte i opłukane wężem ogrodowym, smak dzieciństwa jako żywo.
Miłośnicy ryb - połączenie dorsza, cebuli i czosnku to omne trinum perfectum (wszystko co złożone z trzech jest doskonałe - lansu łaciną chyba jeszcze nie było), często posługiwałem się wyrażeniem delikatny smak opisując breje bez charakteru, tutaj zrobić tego nie mogę, kombinacja morskości ryby, czosnku i cebuli to balans smakow slonego, kwasnego i gorzkiego, powodujący rozlanie się euforii wrażeń po całym języku. Dodam jeszcze, że intensywnych wrażeń i to bez smażenia w zużytym tłuszczu czyli jak się chce to się potrafi! Howgh!
Dania miłego towarzystwa były odpowiednio pyszne (wołowina, poezja sosu grzybowego) i dobre (schab, lekko twardy)
Po konsumpcji zuppy oraz dania głównego poprzeczka zawisła niczym 2.40m nad Arturem Partyką. Przed deserem było trudne zadanie toteż otrzymał on trzy próby: gałka lodów w czekoladzie, z bitą śmietana i odpowiednio z figami, brzoskwiniami i gruszkami, oczywiście na ciepło. Proszę Państwa, miks lodów, śmietany i czekolany smakował prawie jak "Biała Dama"! Lepszej oceny być nie może, przyznam tylko że wybrałem gruszkę a z wcześniej wymienionego trio okazała się być najsłabsza, mimo że była pyszna!

Niestety jedzenie było świeże więc wizyta w toalecie nie odbyła się. Żal.pl jak mawia młodzież.

Reasumując: papu to Lamborgini Gallardo, obsługa Lancia Delta Integrale, wystrój Fiat Bravia, ceny Cinquecento.

Jeść czy nie jeść: Jeść!

Linka do "D&S" tutaj

poniedziałek, 1 lutego 2010

("Valentino Ristorante") GMO

Nareszcie! Po latach posuchy i bywania na prowincji, nastąpił moment biesiady w mieście wojewódzkim. Wojewódzkim! Hosanna! O szczeście niepojęte! Sam... eee nieważne.
Oczywiście należy dodać w pięknie zasypanym mieście wojewódzkim. Przeglądając literaturę lansiarską, zauważyłem byłem istotną ilość artykułów o lokalu pt. "Valentino Ristorante". Przyjąłem wyzwanie i w pierwszym wolnym terminem pognałem w to miejsce miłą i jakże legendarną współautorkę blogaska.
Restauracja mieści się na deptaku Bogusława, po lewej stronie patrząc w stronę ul. Jagiellońskiej. Część restauracyjna tego przybytku rozkoszy kulinarnych jest raczej niewielka, aczkolwiek widać ukryte zasoby powierzchni, ale do czego one służą, któż to wie? Wystrój lokalu ma bardzo wiele wspólnego z morzem, gdyż jako żywo przypomina obraz z odbiornika Neptun, niby kolorowy ale najlepiej widać czarny i biały. Po wejściu do lokalu natychmiast, podkreślam natychmiast zjawił się kelner, pomógł zdjąć ubrania wierzchnie. Przez cały czas praktycznie wisiał nad nami, przyznać muszę, że była to najszybsza obsługa z jaką sie spotkałem. Troche dziwnie gdy czuje się oddech kelnera na plecach, ineresująca odmiana to była.
Przejdźmy do rzeczy. Papu. Tak. Po zadaniu kelnerowi pytania o dodatki (nie ma ich w karcie) kelner coś bąknął o pieczonych ziemniakach. No cóż. Znowu pieczone ziemniaki. Ale dość narzekań. Zamówiłem pieczonego halibuta z grilla wraz z bukietem sałatek sezonowych. (Ciekawym co rośnie w zimie - sałatka z jemioły hehehe). Okres oczekiwania na jedzenie - w granicach naciągniętego poziomu tolerancji. Po ujrzeniu pożywienia pierwsze zaskoczenie - co to jest? Na talerzu ujrzałem czerwoną kulę, cukierka oraz jedyny łatwo identyfikowalny element czyli rybę. Pozostałe elementa to przemyślnie wystrojone dodatki, tak więc czerwona kula to zestaw sałatek przemyślnie zawinięty w liść czerwonej kapusty, a cukierek to ogramniasty (zapewnie modyfikowany genetycznie) pieczony ziemniak skropiony sosem czosnkowym (tak więc uwaga dla par, jeśli zamierzacie uderzyć w śliniaka to zadbać by obie strony jadły to samo) zawinięty w folie aluminiową, szczerze się przyznam aż żal bylo to jeść bo prezentowało się ślicznie. Najważniejsze czyli ryba, halibut smakował bardzo dobrze bez udziwnień jak prawdziwa ryba morska, czuć było ten charakterystyczny posmak, zastanawia mnie fakt czy halibut jest rybą tłustą czy też lekko podrasowano go jakimś tłuszczykiem, ponieważ rozpływał się w ustach co było dodatkową zaletą. Percepcja dodatków była satysfakcjonująca już przez samo delektowanie się wzrokiem, dodam tylko że grzebanie widelczykiem w gargantuaziemniaku sprawiało dodatkową frajdę. Sztućce - poza widelczykiem bardzo ciężkie także proszę uważać na oczy.
Na deser oczywiście Pana Kota, trzeba powiedzieć że suchy opis w karcie nie oddaje dzieła sprawiedliwości, ponieważ poza Pana Kotą dostaliśmy: mus owocowy, bita śmietanę, gałkę lodów, ananasa i dwa plasterki kiwi + wystrój. No i niestety od samego patrzenia robiło się dobrze.

Wiem, że drugi pod rząd wpisik do blogaska bez recenzji toalety spowodowałby zamieszki toteż udałem się w to jakże nieustająco dobrze kojarzące się miejsce. Toalety są luksusowe i wonne, lampy diodowe skierowane na krany, biały papier itd. aż chce sie hmmm żyć? Można usatysfakcjonowanym spędzić resztę życia.

Reasumując: papu Bohdan Wenta, wystrój Mariusz Jurasik, obsługa Karol Bielecki, ceny Sławomir Szmal na 25% rabacie.

Jeść czy nie jeść: Jeść.

Linka do "Valentino Ristorante" tu.

wtorek, 26 stycznia 2010

("La Spezia") Deżawi

Witam gorąco wszystkich wielbicieli blogaska w nowym 2010 roku. Jak zaznaczałem wcześniej odrobiłem zaległości w recenzowaniu, stąd przerwy między kolejnymi wpisami. Dziś znów wybierzemy się do lokalu na prowincji, mało tego do lokalu, w którym już kiedyś byłem. Czy pamietacie żałobny rapsod? Otóż mili Państwo (i wy konie) był przedwczesny. Lokal uległ reaktywacji co prawda pod inna nazwą i kuchnią (włoską), co dało pretekst do wyprawy recenzenckiej.

Położenie lokalu nie zmieniło się od odstatniej wizyty w "Na warownej", czyli znalezienie go nie powinno być trudne (wersja dla początkujących - szukajcie ulicy Warownej w Stargardzie). Wystrój nie zmienił się nadal, widzimy uwielbienie dla terenow bagiennych z dużą domieszką trzciny.
Zaraz po znalezieniu miejsca zjawia się pani kelnerka hm, nie odważę się na klasyfikację ponieważ w momencie usłyszenia jej głosu przeniosłem się do czasów podstawówki, gdyż głos przypomniał mi metapanią wychowawczynię z klas 1-3. Lokal ogłasza się jako piceria, ale nie dajcie się zmylić drogie dzieciaczki, mamy full serwis wraz z tym co tygrysy lubią najbardziej (mięso z Kubusia P.) - ryby. Dań rybnych mamy cztery co da też sumaryczną liczbę mych wizyt w tym lokalu. Drodzy wielbiciele blogaska zapiszcie sobie w notatniczkach: "Mając w karcie rybę dokładnie studiujemy możliwości wyboru i nie wybieramy łososia od razu, jeżeli jest możliwość wybory ryby słodkowodnej to z tego skorzystajmy - łosoś może być póżniej". Wybrałem sandacza soute co jest popisem mojej ignorancji, ponieważ zarówno sandacz jak i łosoś żyja w wodzie słodkiej jak i słonej. Innymi słowy dajmy szanse innym rybom! Zamówiłem rzeczonego sandacza, gotowane ziemniaki, kapustę kiszoną (pradon my french - restauracja włoska my ass he he he).

Po krótkim(!) okresie oczekiwania otrzymałem danie na wielkim, okrągłym, żółtym talerzu. Moi współbiesiadnicy zamówili kurczę i dostali je na zielonym talerzu, ciekawym czy ta relacja jest stała (mieso - kolor talerza). Sztućce mili wielbiciele blogaska są z IKEI - nie nie trzeba ich samemu złożyć, ale moim zdaniem skromym są to urządzenia dla zaawansowanych, niezwykle ciężkie zatem czynią wielkie zniszczenia w potrawach, ale trzeba operować nimi z wprawą.
Ryba - mili państwo jest pyszna, snadacz soute (bez ciapania w panierce) był dużo delikatniejszy niż sądziłem, widać wielki kunszt kucharza, który skupił się na wydobyciu smaku ryby a nie spaleniu skóry. Inna sprawa to fakt, że sandacz ten raczej nie żył w stanie dzikim zatem jego smak i tak porażał delikatnoscią, zaryzykuje wręcz twierdzenie o spędzeniu całego zycia w wodzie destylowanej (to pochwała kucharzenia, woda w rybie destylowanej raczej długo nie pożyje).
Wierni czytelnicy pamiętają moje opisy wypraw do "Bohemy" i "Ładogi" gdzie zapoznałem się z nowym trendem w sztuce kulinarnej - niedogotowaniem ziemniaków. Otóż w tym przypadku mamy do czynienia z "oldskulem", ziemniaki są wyśmienite, dogotowane a przez to smakują znakomicie. Pierwsze miejsce w kategorii ziemniaków z miejsc które dotychczas odwiedziłem.
Kapusta kiszona - smakowała jak kapusta kiszona, nie mam nic więcej do dodania.

Miłym zakończeniem biesiady został deser, lody z gorącymi malinami (a na zewnątrz minus 15) mogę powiedzieć tylko tyle, że był dobry, bez fajerwerków czy rozczarowań (ale mogłoby być go nieco więcej - mala miseczka tylko mnie rozdrażniła).

Niestety w toalecie nie byłem. Co obiecuje nadrobić.

Reasumując: papu - Sigourney Weaver w "Obcym - decydujące starcie", wystrój - Sigourney Weaver w "Avatarze", obsługa - Sigourney Weaver w "Ghostbusters", ceny - Sigourney Weaver w "Obcym 4"

Po lokalu widać, że klasa "Na Warownej" została zachowana, nic tylko korzystać z tej niespodzianki.
Jeść czy nie jeść: Jeść! Na dobre i na złe!

"La Spezia" strony niet, więc linka do innej bohaterki wpisu tu