środa, 31 marca 2010

Ad. Klubik

Odczekawszy czas jakiś, który pozwolić co bieglejszym czytelnikom na kontemplację głębi metafor rybojada, wtrącam i ja swoją 3-groszową relację, jakże w alegorie uboższą.


Cóż, muzyka na żywo nieodmiennie pobudza moją wyobraźnie, która dryfuje w strone scen szczególnych z Casablanki. Na takie uroki można liczyć w klubiku, choć w czasie opisywanej wizyty, ze względu na porę raczej wczesną, fortepian stał jednak, jak czort bez pożytku. Mimo to, dla lokalu, zaryzykuje stwierdzenie, był mimo to ozdobą największa. Wnętrze zresztą nie zawiera w tej dziedzinie poważnej konkurencji – kilka egzemplarzy starych odbiorników radiowych, jakiś instrument, krzywo zawieszony plakat lub nieznacznej urody obraz przedstawiający ulice i Klubik jako żywy. Uznaję jednak ową powściągliwość, nieznaną twórcom programu Dekoratornia, za zaletę. Ściany, w części w kolorze wyblakłej czekolady, w części nagie jak cegła tylko być może, tworzą przyzwoicie ciepłe pomieszczenie a piwniczny, a może nawet podziemny nastrój sprawia, że rozmowy same schodzą na tematy iście sensacyjne. 
Po przestudiowaniu karty dań myślałam ciepło o wołowinie, ale dopóki blog nie znajdzie sponsora tytularnego, nie możemy przeprowadzać tak drogich testów. Aby zatem wypróbować coś, co rybą nie jest i obok ryby nie leżało (po co wchodzić na czyjeś autorskie podwórko) wybrałam medaliony wieprzowe. Po dłuższej chwili oczekiwania wypełnionej arcysensacyjnymi wątkami z życia prowincji, pan kelner zaprezentował mi brunatną kopułę zrobioną jakby z porostów. Dla dobra sprawy odważyłam się spróbować. Smakowała zdecydowanie lepiej, niż dźgała oczy. Obok leżały tytułowe madaliony w liczbie, zdaje mi , trzech. Dla istot mięsożernych są to proporcje nieznośne. Ziemniaczki wniesiono w osobnym naczyniu i dzięki miłej konsystencji tudzież smakowi pozwoliły bez poczucia straty zapełnić pustkę przeznaczoną pierwotnie temu, co zostało z jakiejś sympatycznej świnki.
Deser, pt. fantazja z kwaśnych wiśni, pomarańczy i lodów waniliowych, jak zauważył mój światły i biegły niezwykle w sprawach kulinarnych towarzysz, miał defekt w postaci niezawierania obiecanych pomarańczy. Zamówiłam go jednakże z racji kwaśnych wiśni, które objawiły się w ilości słusznej, konsystencji aksamitnej i kłaśne były, jak to łiśnie bywają.
Wybrałabym z łatwością jeszcze co najmniej kilka miłych na pierwszy rzut oka w menu potraw, co może uda się jeszcze kiedyś uczynić. Mimo pewnych niedoskonałości lokal polecam tym, którzy chcą połączyć luźną atmosferę z niezłą ostatecznie kuchnią. Na spotkania ruchu oporu lokal też nadaje się wyśmienicie - jest nawet awaryjne wyjście na dzidziniec. To tyle chyba.


1 komentarz:

  1. Skoro ruch oporu to zapewne jest też Michelle z owegoż.

    OdpowiedzUsuń