czwartek, 27 grudnia 2012

("Pod pretekstem") Tylko jakim?

Witajcie, witajcie drodzy blogaskomaniacy po niezbyt długiej przerwie. Dziś będzie relacja z występów gościnnych w pięknej i bogatej Wielkiejpolsce, gdyż tam wiatry historii skierowały me przeznaczenie. Jak wiemy doskonale stolicą kulturalną Wielkiejpolski (niem. Großpolen)  jest Piła (niem. Schneidemühl), ja niestety nie jestem godzien by me stopy deptały te zacne miejsce więc relacja dotyczyć będzie skromnego Poznania (niem. Posen). Poznań jak to Poznań jest miejscem, w którym znajduje się wiele ambasad, Wawel, Sukiennice oraz hale widowiskowo-sportowe o pojemności przekraczającej siedemset osób. W inkryminowanym Poznaniu mamy też do czynienia z zabytkami takimi jak: dworzec PKP, komunikacja miejska czy Ikea. Niewątpliwą wadą Wielkiejpolski jest jej położenie z dala od naszego polskiego, słowiańskiego Bałtyku, dlatego też ryby zapewne są przewożone transportem wołowym z dalekiej Lutecji.

Veni

Zapowiedź taka długa a nazwy lokalu leniwy autor jeszcze nie podał. Zatem lokalem, który odwiedziłem jest lokal o jakże dzwięcznej nazwie "Pod pretekstem" znajdujący się w Poznaniu (drugim po Pile (niem. Schneidemühl) centrum kulturalnym Wielkiejpolski- a nawet trzecim jeśli policzymy Szamotuły (niem. Samter)). "Pod pretekstem" usytuowane jest w Zamku Cesarskim (niem. Königliches Residenzschloß), którego jedynym burgrabią (niem. Schlosshauptmann) był Bogdan Hutten-Czapski - wszystkie informacje podaję za Wikipedią (niem. Wikipedia). Jeśli będziemy chodzić wokół Zamku Cesarskiego wystarczająco długo to możemy być pewni, że uda się wyżej i niżej wymieniany lokal odnaleźć. "Pod pretekstem" stylizuje się na lokal tzw. artystowski, więc drodzy blogaskomaniacy zostaliście ostrzeżeni.

Vidi

Lokal tzw. artystowski - cóz to znaczy? Przerost formy nad treścią moi drodzy blogaskomaniacy, czyli wyjątkowy eklektyzm w podkreślaniu tzw. artyzmu (bałałajki, okaryny czy inne czynele na ścianach, wszystko upstrzone kolorami mogącymi wywołać padaczkę, chordofon młoteczkowy się wala po pomieszczeniu itd.) a rzeczywistość wali przeciągiem po nerach. Kanapa umieszczona jest tak, że usiąść się na niej nie da, wyżej wymieniony chordofon uniemożliwia odsunięcie krzesła, tzw. artyzm pełną fizjonomią. "Pod pretekstem" należy też do lokali szybkich, prześliczna pani kelner zjawia się błyskawicznie, a zamówione dania pojawiają się również szybko, co rodzi naturalne podejrzenie o ich odmrożone pochodzenie i sam już nie czuje jak ja rymuje. By objąć opisem wszystko - naczynia takie sobie, sztućce podobnie.

Consumati

Celem zwiększenia spektrum degustacji lokal został nawiedzony osobą towarzyszącą (gwoli prawdy bliżej mi nieznaną, ot niemalże obca osoba) i mną. Lektura papierowej byle jak spiętej karty (tzw. artyzm) zaowocowała następującymi wyborami (niektóre nazwy podaję za kartą):

- żurek na podgrzybkach razy dwa
- sandacz po polsku serwowany na duszonych warzywach julienne z masłem czosnkowym i ziołami
- filet z kurczaka z pieczonymi ziemniakami

Żurek na podgrzybkach bardzo dobry idealna zuppa na mroźne dni, rozgrzewa jak trzeba, ważnym jest by nie siedzieć w przeciągu. Sandacz po polsku etc. etc. przyjechał na łożu z warzyw, smakował niestety mdło i nijako (w końcu ponad 90% wolumenu sprowadzanego sandacza jest mrożona), warzywka takie sobie. Filet z kurczaka był zbyt suchy jak na mój gust, zdecydowanie najlepszą częścią całego posiłku były pieczone ziemniaki dodane do kurczęcią. Niestety to zdecydowanie za mało by być zachwyconym, choć fakt ziemniaczki przepyszne.

Zaprezentowanym tzw. artystowskim jedzeniem lokal może i uratowałby się przed miażdżącą recenzją, gyby nie propagacja tzw. artyzmu do świętej strefy toaletowej. Takiego tzw. syfu i zaniedbania to ja nawet u siebie w domu nie widziałem. Niektóre elementy wystroju są odrażające (np. dozownik do mydła). Zdecydowanie najgorsza toaleta w jakiej byłem, no coż najwyraźniej tzw. artyzm do czegoś zobowiązuje.

Reasumując: papu - Kokolores, wystrój - Kuddelmuddel, obsługa - Schönheit , ceny - Firlefanz.

Jeść czy nie jeść: jedyna zaletą jest niska jak na standarty poznańskie cena, to niestety nie wszystko. Nie jeść.

Linka do tzw. artystowskiej strony "Pod pretekstem" tutaj.

czwartek, 29 listopada 2012

("Buddha") Alef-zero

Witajcie drodzy blogaskomaniacy, wasz ulubiony, nieustraszony i niestrudzony recenzent strikes back! (Dla niemówiących w języku langłidż tłumaczę - "uderzam plecy") Dawno dawno temu (a może całkiem niedawno), bardzo bardzo daleko stąd (a może bardzo blisko) miałem zaszczyt zawizytować miejsce, gdzie podawano kurczaka tak miękkiego, że dawał się rozsmarować nożem, mało tego to jedno z nielicznych miejsc, które zrecenzowałem podwójnie. Inkryminowany lokal to ma się rozumieć "Bombay". Kulinarny świat miasta, które już niedługo doczeka się hali sportowej o pojemności przekraczającej siedemset osób (stali bywalcy już wiedzą jakie to miasto), zelektryzowała informacja o powstaniu młodszego brata "Bombaju", czyli restauracji "Buddha" dla odmiany serwującej dania kuchni orientalnej (w tym przypadku tajskiej i fusion - co to fusion znaczy, kompletnie nie wiem). Aby sprostać nieustającemu wzrostowi popularności blogaska oraz wysokich oczekiwań co do świeżości recenzji, do wyżej wymienionego lokalu udałem się natychmiast.

Veni

Lokal ówże, znajduje się w stolicy województwa zachodniopomorskiego niedaleko rynku na nowym starym mieście, na ulicy o jakże wdzięcznej nazwie Rynek Sienny pod numerem równym połowie liczby niezbędnej do uruchomienia Świętego Granatu Ręcznego.Tutaj muszę pochwalić się osobistą odwagą, gdyż lokal udało mnie się odnaleźć we mgle, szkwale, gradzie i pomimo wściekłych ataków runa leśniego wszelakiej maści (jagód, kąkoli i tataraku), innymi słowy lokal znajduje się na samym początku rynku nowego starego miasta i trafić jest tam dziecinnie łatwo.

Vidi

Wystrój drodzy blogaskomaniacy (swoją drogą ciekawe co słychać u Gosi Andrzejewicz, nie żebym się chwalił, ale o Gosi nic nie słychać ostatnio, a blogasek proszę kwitnie z pełną mocą pachnącego kwiecia, jak to Danusia mawiała - tutaj od 2:17:33) jest kardynalny, mnóstwo, mnóstwo, ale to mnóstwo purpury przetykanej złotem, złoto co prawda przypomina słonie, ale kto zwracałby uwagę na takie szczególiki. Meble są czarne głównie, siedzieć można po ludzku na krzesłach, lub jak te hipstery można swe szlachetne członki na czymś przypominającym otomanę, na każdym stoliku znajduje się pędzioch zielonego bambusa. Rozwiązaniem awangardowym jest sposób składowania odzieży wierzchniej klientów, bowiem mamy do dyspozycji szafę, jakaś miła odmiana po wszechobecnych wieszakach, by nie było za łatwo szafa ma niezwykle inżynierski sposób zamknięcia na podstępny wichajster - żeby nie było, że nie ostrzegałem. Jak w każdej markowej restauracji, wita nas menago sali, przechwytuje kelner i prowadzi na miejsce. Lokal ma sporo dwuosobowych lokalizacji, jak i wieloosobowych tak więc dla każdego coś miłego. Sztućce już leżą uszykowane wraz z menu i zgodnie z dołączoną ulotką są to łyżka i widelec (tak podobno ma kuchnia tajska, toteż Edward Nożycoręki wannabies - przykro mnie ale lokal nie dla was nożyczek tu nie będzie, o nożach nie wspominając). Wskazówka - łyżka i widelec są do dania głownego, ponieważ do zuppy otrzymujemy osobne ceramiczne chochlum. Wszystkie otrzymane sztućce to Pudziany w swojej klasie, masywne i cięzkie toteż ostrożnie należy nimi wymachiwać, na plus sprzyja fakt nie wydawania noży konsumentom. Lokal idealnie znajduje się na randki z ukochaną/ukochanym, gdyż mimo szybkiego przechwycenia przez kelnera (bez urody kompletnie) okazuje się, że w "Buddhdzie" prawdopodobnie udało się oswoić czarne dziury, bo gdzieś kelner musi znikać - inaczej tego nie da się wytłumaczyć. Innymi słowy czasy oczekiwania na obsłużenie prawdopodobnie są tutaj rekordowe, nic dziwnego w sumie, czarne dziury zakrzywiają czasoprzestrzeń. Wszystkie naczynia są niezwykle oryginalne w kształtach, zuppę mamy podaną w kwadratowym talerzu z ogromnym spodkiem, rybę na talerzu przypominającym liść, curry w zgrabnej miseczce a naczynie deserowe jest po prostu wypaśnie i ma kształt muszli.

Comsumati

Korzystając z okazji zawizytowania lokalu wraz z osobą towarzyszącą, miałem do dyspozycji szeroki wachlarz dań, korzystając z dostępności meniu podaję nazwy w oryginale:

- Kieo Moo
- Priao Waan Pla
- Kaeng Matsaman Kai
- Koconuss Eiscreme.

I wszytko jasne prawda? Kieo Moo moi drodzy blogaskomaniacy to rosół z pierożkami. Opis jest kłamliwy ponieważ dostajemy wywar (bardzo dobry) wraz z pływającym zielem (bardzo dobrym), grzybem (bardzo dobrym), oraz mięsnymi pierożkami jak komety (które prawdopodobnie okazały się być sojowymi gdyż były kompletnie bez smaku), ogólne wrażenie po zuppie bardzo dobre. Dylematem jest tylko otrzymane chochlum, którym cieżko wyskrobuje się zuppę z dna naczynka, uczyniłem to poprzez szybkie rozglądnięcie sie po lokalu a następnie wypicie resztek zuppy.
Do dań główych, które opiszę poniżej dodawany jest ryż ugotowany jak trzeba (dziwne byłoby inaczej, w końcu jesteśmy wśród mistrzów obróbki ryżu).
Priao Waan Pla to ryba w sosie słodko-kwaśnym, można wyhaczyć nawet pływającego ananasa oraz pokusić się o stwierdzenie, że danie zostało przygotowane ze świeżych(!) komponentów. O smaku ryby nie da się wiele powiedzieć poza tym że utopiona w sosie słodko-kwaśnym całkowicie przejmuje jego właściwości, cóż specyfika kuchni orientalnych - mimo to bardzo dobra.
Kaeng Matsaman Kai czyli kurczak w sosie matsaman, lokal jako nowy jeszcze nie przygotował kelnerów na dyskusje merytoryczne w temacie dań, gdyż nie za bardzo udało mu się wyjaśnić co to naprawdę jest. (Internety jak komety na ratunek!) Oczywiście danie to curry, wywołało u mnie łzy w oczętach z dwóch powodów, powód pierwszy to mimo zapewnień kelnera cyt. "danie łagodne" doznałem jakże rozkosznego przeczyszczenia zatok, powód drugi to powrót do czasów młodości gdyż danie smakowało jak ten specyfik. Podobno curry było z kurczakiem, ale musiał z niego uciec bo to co miało emitować kurczaka było w opłakanej ilości.
I na końcu nasze słowiańskie Koconuss Eiscreme, danie ze zdumiewającą oprawą audiowizualną, naczynko o znakomitym kształcie, wypełnione lodami kokosowymi, mleczkiem kokosowym, wiórkami kokosowymi, kokosem oraz smieciami typu ananas, pomarańcza i coś czego nie umiałem rozpoznać (dajmy na to że gruszka bo miało zieloną skórkę). Wygląd dania nieziemski, jak na razie może tylko "Klubik" zaprezentował coś na kształt. Rewelacja multimedialna (choć mógłby deser lepiej śpiewać), w smaku też niezłe.


Do toalety prowadzą podświetlane schody Aldony w kolorze w okolicach żółtego, ale to sprytny zabieg marketingowy bo po otwarciu drzwi uderza nas kardynalność, złoto i purpura oraz bambus zielony na ścianach. Toaleta składa się z sieni i komory właściwej przedzielonych drzwiami. Drzwi do komory właściwej w trakcie otwierania o niecały centymetr mijają umywalkę (która ma kształt zwykłej miski - ostatnio zauważalny trend to jest). To pozornie nieergonomiczne rozwiązanie ma tyle jeden cel (tak bardzo chciałbym pojechać na Hel), ukrywa bowiem KSIĘCIA CIEMNOŚCI!!!!1Wszystko jasne niby "Buddha" w nazwie, ale to tylko przykrywka pod KSIĘCIA CIEMNOŚCI!!!!1 i tylko najodważniejsi oddadzą swe cześci ciała służące do zabawy - KSIĘCIU CIEMNOŚCI!!!!1.

Reasumując: papu - kopalnia miedzi , wystrój -  kopalnia węgla, obsługa -  kamieniołom, ceny - kopalnia złota

Jeść czy nie jeść: Lokal słabszy od "Bombaju", ceny nieadekwatne do pokarmu, dla koneserów kuchni wschodniej, sam deser i KSIĄŻE CIEMNOŚCI!!!!1 to mało, więc na własne ryzyko.

Linka do "Buddhy" tutaj, na stronie często i gęsto wala się jeszcze Times New Roman.


poniedziałek, 10 września 2012

("Mollini") Kapłan Radosław na szlaku

Witajcie ponownie drodzy blogaskomaniacy. To ja wasz nieustraszony korespondent w nieustającej misji narażania kubków smakowych. W dzisiejszym odcinku zmiagań dzieje się niemało. Pościgi, eksplozje, romanse, tajemnica - to drobna część atrakcji zaledwie. "Proszę oto ulotka" - ten zwrot w Poznaniu oznacza nasze swojskie "dzień dobry", tak mili państwo byłem w Poznaniu, "krainie dzikich tejojów". Oczywiście pojechałem tam skuszony wizją uroczych oczu oraz romantycznej kolacji, toteż sam rozum dyktuje, że takiej okazji zaprzepaścic nie wolno. Jak wiadomo Poznań to stolica Wielkopolski, a "tak gospodarna jest ta Wielkopolska, że tam żyto od razu w butelkach rośnie". W Poznaniu jest też wiele zabytków, takich jak: Wawel, Sukiennice, zamek krzyżacki oraz zimny Lech. Mało tego Poznań jest jednym z miast wojewódzkich (nielicznych), które posiada wybudowaną halę sportową na więcej niż siedemset osób.

Veni

Biorąc pod uwagę moją znajomość Poznania, gdzie nie wiem, w którym miejscu tego miasta jest Brama Portowa, jedno mogę powiedzieć, "Mollini" nie jest tam gdzie "Okrąglak".
O restauracji dowiedziałem się w internetach, a potem bezczelnie kazałem się tam zaprowadzić.

Vidi

"Mollini" to restauracja włoska więc wystrój generalnie rzecz ujmując jest brązowo-pastelowy, plus rzekomo włoskie malowidła na ścianach, plus całkiem wygodne kanapy, plus zabawne poduszki w kształcie walców, plus i minus to jedyne co słysze... Jak zaznaczyłem to wcześniej nie znalazłem się w lokalu sam, co okazało się być niezastąpione przy ocenie obsługującego personelu gdyż tutaj cytuje: "pan kelner ma lico niczem przez Michała Anioła rzeźbione", ogólny szok i poruszenie. Pfffff. (nie wszystko tutaj napisane jest a-bso-lut-ną prawdą). Pan kelner jest dość prędki, pojawia się, przynosi kartę, zbiera zamówienie. I tutaj następuje przerwa na tzw. romantyzm (ukradkowe powłóczyste spojrzenia, nieśmiałe uśmiechy i tego typu bzdet). Przyjajmniej się tego spodziewamy, gdyż tu następuje niespodzianka - dania zjawiają się dość szybko i cała atmosfera ulatnia, i trzeba przystąpić do konsumpcji.

Consumati

Pełną nazwę dania zacytuję z karty: świeży stek z łososia z grilla w sosie śmietanowo-kurkowym z aromatycznym tymiankiem podawany z warzywami na parze i risotto bazyliowym. Pierwsze zaskoczenie to podane sztućce, widelec jest bardzo lekki, natomiast nóż ciężki i jak tu utrzymać synchronizacje? Drugie zaskoczenie to wielkość porcji, śmierdzi malizną po prostu. Na szczęście potem już tylko lepiej, sos śmietanowo-kurkowy znamienitym jest, ryba ma przyjmować formę "steka" toteż jej obrzeża po umazaniu sosem wspaniale z nim harmonizują, a środek zachowuje charakterystyczny rybny bukiet. Innymi słowy taki dualizm korpuskularno-falowy. Reszta dania zdecydowanie przyćmiona przez powyższe zjawisko, nie ma co się nad tym zbyt wiele rozwodzić.

Najważniejszy element recenzji - toaleta. A może sala tronowa? Gdyby nie to, że wcześniej już danie spożyłem, z radością wrzuciłbym je do muszi i stamtąd spałaszował. Tak - to tron godzien króli (i mnie tak trochę).

Reasumując: wystrój - biżu na mądrość, obsługa - biżu na zręczność, papu - bizu na inteligencję, ceny - biżu na siłę.

Jeść czy nie jeść: jeść.

Linka do "Molliniego" tutaj

sobota, 21 lipca 2012

("Tajemniczy ogród") Bul-Kathos prowadzi mą dłoń!

Niespodzianka drodzy blogaskomaniacy! To znów ja na nieustającej ścieżce poszukiwania najprawdziwszej prawdy! Wliczając tytuł znów mamy czwarte kolejne zdanie zakończone wykrzyknikiem! (opinia opinie blog konesera kulinarnego galaktyki <- tutaj patrz przeglądarko) Sam tytuł wskazuje, że nadal gram w diablo czy a mój rekord ubitych wrogów na hita wynosi aktualnie 33 sztuki. Skoro smutne sprawy techniczne mamy już za sobą przejdźmy do klu programu.

Veni

"Tajemniczy ogród" to nie tylko tytuł książki czy filmu Agnieszki Holland, od pewnego czasu to również nazwa lokalu kulinarnego w mieście, które już posiada halę sportową o pojemności przekraczającej siedemset osób. "Tajemniczy ogród" (przeglądarko!) wyjątkowo nie znajduje się na ulicy Warownej jak każdy lokal w Stargardzie, ale blisko skrzyżowania ulic Piłsudskiego i Mickiewicza. (jeden z nich to Wódz Naczelny a drugi wieszcz, należy sobie te pojęcia przypasować, podpowiedź: Mickiewicz tworzył polskie oddziały w Turcji). Podobno w tej lokalizacji wcześniej był sklep obuwniczo-torbkowo-jakiśtam, no wiecie blogaskomaniacy, tam gdzie kobiety uczęszczają. Po odnalezieniu lokalizacji wchodzimy do środka...

Vidi

... i doznajemy szoku w dwa tysiące dwunastym roku (to cytat jakby co). Jak na prowincjonalne stargardzkie warunki lokal jest ogromny, szacun dla właściciela za naprawdę ambitny biznesplan. Widać też duże starania w utrzymaniu klimatu tytułowego ogrodu gdyż ilość zielska na ścianach i stolikach jest porażająca. Można poczuć się jak w dżungli która jest do kolan, bez lian no i w samych przyprawach. Dominują kolory biały i zielony a ściany udają odrapane. Po posadzce idzie się w beż. (Jakiego koloru są moje zęby? Be-żowe). Całości uzupełniają stroje kelnerek, które absolutnie do wystroju nie pasują, a przypominają z grubsza to. Płowowłosa pani kelnerka zjawia się po pewnym czasie i przynosi karty menu. Karty menu są ręcznie robione, rysowane i zszywane, i otrzymałem egzemplarz który nie dał się otworzyć za bardzo. Przestrzegam tez przed jakąkolwiek próbą energicznego przeglądania tejże, bowiem moze dojść do niezamierzonego aktu sabotażu. Na osobną wzmiankę zasługuje sposób dostarczenia sztućców - w konewce. Same sztućce nie wyróżniają się niczym szczególnym. Dania przybywają na okrągłych talerzach, które nie nadają się do dźwigania zup, albowiem mają otwory na obwodzie. Wracając do dań...

Consumati

... oczywiście do lokalu udałem się w towarzystwie, by zasięgiem swych gąb objąć większą próbkę testową. Na danie czeka się imponującą ilość czasu, co niekoniecznie jest wadą, należy o tym pamiętać.
Zamówiono co następuje:
- smażony łosoś z ziemniakami i bukietem warzyw
- to samo, tyle że nie łosoś a dorsz
- szarlotka z czekoladą, lodami i porzeczkami

Mając w pamięci poprzednią wyprawę stwierdzam, że kucharz "Tajemniczego ogrodu" zna się na smażeniu, mało tego jest w tym wyśmienity. Łosoś był niesłychanie delikatnie przyrządzony i dało się wyczuć jego charakterystyczny mdławy smak, nietłumiony panierką czy nadmiernym obsmażeniem. Przeżyłem też deja vu, przeżyłem też deja vu, ponieważ łosoś był tak delikatny że dałoby się go spokojnie rozsmarować nożem. (Ach, czy ktoś jeszcze pamięta ten wpis?) Podobna sprawa miała się z dorszem, oczywiście sam smak dorsza jest nieco inny, moim zdaniem lepszy, ale to już indywidualna sprawa każdego smakosza. Niestety co kucharz nadrobił smażeniem, to pokpił w gotowaniu, ziemniaki nie były miękie a brokuły były centralnie twarde. W ogóle. Bez kitu. Chłosta! Kamień(iem). Na marginesie dodam, że wszystkie porcje były olbrzymie, w przypadku szarlotki lepszym określeniem będzie szarlota (Pawel). Oczywiście deser wyśmienity.

Najlepsze zostawiam na koniec. Toaleta. Toaleta. Toaleta marzeń. W toalecie pachnie lepiej jak w lokalu, wystrój tu jest najlepszy, dobór barw i kształtów fenomenalny. Z czystym sumieniem można można wziąć jedzenie, odejść od stołu i skonsumować w toalecie. Powstrzymam się od opisu by nie spojlować, każdy powinien iść i zobaczyć to dzieło sztuki.

Reasumując: wystrój - Królowa Aranea, obsługa - Zoltan Khull, papu - Ghom Pan Łakomstwa, ceny - Gavin Złodziej.

Jeść czy nie jeść: tylko do gotowania można się przyczepić, ale toaleta przebija wszystko, więc niech Bul-Kathos prowadzi wasze nogi do tego miejsca! Znaczy się - jeść.

Linka do "Tajemniczego Ogrodu" tutaj, ale lipna ta stona na razie jest.

czwartek, 19 lipca 2012

("Cztery talerze") póki jeszcze prosto leżę

Witajcie ponownie drodzy blogaskomaniacy! To ja wasz nieustraszony recenzent! Absolutny poszukiwacz rybnego raju! Czwarte zdanie zakończone wykrzyknikiem! Z góry chciałem przeprosić p. Kazika za wykorzystanie jego cytatu oraz mam niewielką nadzieję, że artysta ów nie pozwie mnie do sądu za to okrutne przestępstwo. Dziś drodzy blogaskomaniacy zabiorę was w tajemniczą podróż do lokalu o tajemniczej nazwie "Cztery talerze". Opinia opinie opinii - tak wtrącam by wyżej znaleźć się w googlach.

Veni

Inkryminowany lokal znajduje się w pewnym mieście wojewódzkim, które lada moment wybuduje sobie halę sportową o pojemności przekraczającej siedemset osób. Sza-leń-stwo. Jeśli chodzi o lokalizację dokładną to mówimy o skrzyżowaniu ul. Kaszubskiej z pl. Lotników.
Podobno lokal otwierała Maghda Gessler, piszę o tym tylko dlatego, że uwielbiam Maghdę, zwłaszcza jak szybko padnie i dropnie dużo złotych itemów.

Vidi

Wystrój lokalu to podwójne fo pa. Pierwsze a zarazem przedostatnie fo pa to motyw przewodni lokalu czyli plaża, a wiadomo że Szczecin jako miasto nadmorskie, ma to w nadmiarze. Drugie i ostatnie fo pa to kolorystyka, gdyż lokal i obsługa są w barwach Cracovii co jak na Szczecin jest niezwykle odważnym posunięciem. Dodatkowo świece wstawione są w papierowe torby - czy nie jest to złamaniem przepisów przeciwpożarowych? Obsługa pod postacią miłej ciemno i długowłosej zalęknionej dziewoi pojawia się prawie natychmiast. Karta dań robi przygnębiające wrażenie bo jest spiętym plikiem kartek papieru. Dań na szczęście do wyboru jest mało, czyli możemy uznać, że lokal skupia się na wąskiej grupie wyspecjalizowanych dań.

Consumati

Po złożeniu zamówienia, zalękniona dziewoja dostarczyła sztućce o przeciętnej wadze, czyli zgodnie z wymyśloną przeze mnie teorią - łatwe do operowania. Wyprzedzając nieco fakty dodam, że dania przybyły na trójkątnych talerzach. Same dania przybyły dość szybko, czyli zakochani - od lokalu z daleka! Celem poszerzenia spektrum degustacji do lokalu ("Cztery talerze" - tutaj przeglądarko, tutaj! Weź mnie! Weź mnie!)
udałem się wraz z osobą współtowarzyszącą. Zamówienie przebiegało następująco:
- zawijaniec z suma plus ciastko warzywne
- kaczka z kopytkami i buraczkami
- smażone mleko cynamonowe z konfiturą
- mus truskawkowy z bezą

Wszystkie otrzymane porcje okazały się byc zaskakująco małe, nie da się nimi najeść - to pierwszy taki przypadek w historii moich podróży po lokalach. Najlepsze wrażenie robi zawijany sum w naprawdę wyśmienitym sosie gorczycowym. Sposób przyrządzenia i podania jest naprawdę miłą niespodzianką, wcale nie mamy wrażenia, że jemy rybę, wizualnie mamy do czynienia z perfekcyjnym oszustwem, które demaskuje się dopiero w trakcie konsumpcji właściwej, gdy nasze kubki smakowe zalewa fala rybnego smaku, a o znamienitym sosie nawet nie wspomne. Kopytka dodanie do kaczki również bardzo dobre. I tyle pozytywnego można powiedzieć o "Czterech talerzach".
Kucharz rezydujący w lokalu miał manię smażenia najprawdopodobniej, podana kaczka była czarna i potwornie sucha, ciastko warzywne było niczym zaschnięta lawa (przypominało nieco podrasowany placek ziemniaczany), buraki za słodkie (tu akurat decyduje mój prywatny gust) a mleko cynamonowe przypominało smażone kopytka (skoro kucharz jest dobry w kopytkach...). Jak wspominałem wcześniej z lokalu wyszedłem głodny.

Toaleta wizerunku nie ratuje, miałem wrażenie przebywania w szalecie publicznym, dodatkowo papierowe ręczniki są wyjątkowo szorstkie. Na szczęście świeca nie ma paierowego opatulenia. (Bo i w toalecie jest świeca)

Reasumując: papu - taśmy PSL, wystrój - taśmy Rywina, obsługa - taśmy Beger, ceny - wina Tuska.

Jeść czy nie jeść: nie jeść, jeden sum i świeca wiosny nie czynią.

Linka do "Czterech talerzy" tutaj

czwartek, 21 czerwca 2012

("Szafran") DZIKI Zygmunt ma małego dzwonka.

Witajcie ponownie drodzy blogaskomaniacy! To znów ja - wasz nieustraszony poszukiwacz kulinarnych doznań. Na wstępie mego jak zwykle przewspaniałego wpisu, chciałbym przeprosić za błędną informację zawartą w poprzedniej recenzji. To nie poprzedni lokal, a "Szafran" został poddany resuscytacji, co mnie osobiście cieszy, ponieważ nowych lokali nigdy za wiele. Nie muszę w ogóle wspominać, że nowy lokal to i w staraniach obsługi widać jeszcze tzw. "zapał w oczach". Nie ma nic lepszego niż nowo otwarty lokal, gdyż na pewno otrzymamy to co najlepsze. Tutaj recenzja poprzedniego lokalu znajdującego się w tym miejscu, więc drodzy blogaskomaniacy wybaczcie, ale będę uciekał się do zapożyczeń.

Veni

Zaszczytu recenzji dostąpił lokal o jakże wdzięcznej nazwie "Szafran", usytuowany jest on w miejscu dawnej restauracji "Esencja", który to z kolei usytuowany był w miejscu dawnej restauracji "Sfinks", a wszystko to w Stargardzie nadal Szczecińskim na ulicy Warownej, w znanym zagłębiu restauracyjnym. Ośmielę się dodać, że moja poprzednia wizyta w lokalu zakończyła się miażdżącą oceną "nie jeść" i proszę - lokal zamknął podwoje. Jestem fachowcem jakich mało i drżyjcie przede mną Maghdy Gessler!

Vidi

Skoro już doszliśmy do analizy porównawczej, na plus twórcom nowego wystroju należy zaliczyć odejście od monumentalno-kolosalnego stylu. Stworzono nam konsumentom miłą atmosferę w brązach uzupełnionych pastelami, pozbywając się jakże radosnej czerni. Całość uzupełniają gustowne dodatki, więc jest miło i przyjaźnie.

Consumati

Trzeba przyznać, że wybór dań w "Szafranie" jest niewielki. Nie ma zupp, dań rybnych są zaledwie dwa, a deserów aż diablo trzy. Biorąc pod uwagę liczbę dań rybnych kompletna recenzja lokalu zajęła mi aż dwa dni, po jednym na danie. Dnia pierwszego podeszła do nas pani kelnerka prześlicznej urody, natomiast drugiego dla odmiany podeszła pani kelnerka prześlicznej urody. Rożnica była w kolorze włosiąt. Lokal nie sprzyja romansom, ale na szczęście jest to efekt początkowych starań o zdobycie klienteli. Oczekujacy na potrawy otrzymują przystawkę składającą się z chleba, smalcu oraz ogórków. Jeżeli jesteśmy tam w celach romantycznych, no to uderzanie w ślimaka na tłusto i błyszcząco może być lekko DZIKIE! Do smalczyku dodany był nóż na którym wygrawerowny był Miś Yogi! Jak u babci! I czwarte zdanie pod rząd z wykrzyknikiem! No ale nie o smalczyku my tutaj - zamówiłem wszystkie możliwe dania rybne z karty:

- sola z sosem cytrusowym na DZIKICH szparagach, bukietem warzyw i ziemniakami z boczkiem, oraz
- łososia ze szpinakiem i ryżem w sosach żółtym i takim kremowym powiedziałbym.

Na dania czeka się: albo długo jak nie mamy nic ciekawego do powiedzenia albo umiarkowanie jeśli mamy interesujące tematy i osoby do rozmowy. Dania podane są na ogromniastych okrągłych talerzach w dalekim od sztampowego białego koloru, do tego sztućce dodane są pokaźne niczem halabardy, ale zdumiewająco nieciężkie jak na takie sztyleciska. Po konsumpcji dań nasuwa się wniosek, że lokal padł ofiarą swojej własnej polityki polegającej na posiadaniu niewielkiej ilości dań, gdyż to umożliwia skupienie się na wybranej ofercie. W odróżnieniu od pewnego lokalu, który miecznika w karcie to umieścił tylko i wyłącznie w celach ozdobnych.

Tak się czułem po zjedzeniu soli przypomniało mnie się moje dzieciństwo kiedy mamusia nakładała mnie okonki, płotki i inne leszczyki prosto z patelni, nie było żadnych zabaw w grilowanie, zapiekanie czy coś tam jeszcze, po prostu smażenie i heja do przodu. Nadmieniam, że nie ma lepszego miejsca na dzieciństwo niż Budowo. Ciekawym uzupełnieniem był sos cytrusowy, taka odrobinia szaleństwa do oldschoolu. Moje ulubione cytrusy to oczywiście botwinka, kalafior, seler oraz rabarbar. Gwóźdź programu to jednak DZIKIE szparagi, widać że jakiś nieustraszony łowca szparagów zaatakował je w dziewiczej dżungli, dogonił (bo DZIKIE szparagi płochliwe są) i powalił gołymi rękami by nie uszkodzić mięsa. No i DZIKI szparag jest łykowaty i żylasty, ale w smaku bukiet dżunglowy zdecydowanie niweluje te drobne niedogodności. Dodane do dania ziemniaki z boczkiem są chórem anielskim w całym znakomitym i DZIKIM daniu, zdecydowanie polecam tą pozycję meniu, bo mamy tam doskonałą harmonię smaku.
Łosoś z ryżem i szpinakiem, pierwsze zaskoczenie to rozmiar ryby - nie można nazwać tego dzwonkiem, a dzwoniskiem - sam Zygmunt będzie zawstydzony, że jego dzwonek jest taki malusi. Pierwszy raz widziałem tak rozpostartą płachtę łososia przykrywającą talerz sporych rozmiarów. Do łososia dodane są dwa wyśmienite sosy, jeden na łososiu drugi ze szpinakiem, wszystko bardzo starannie przyrządzone, w połączeniu z ryżem rewelacyjnie smakujące. Należy pamiętać tylko by do łososia zażyć dostarczonej cytryny a będzie kompletnie.

Dlatego powtórze tezę o lokalu, który padł ofiarą własnej polityki meniualnej - mały wybór za to dania wykonane z pietyzmem, które smakują rewelacyjnie (przynajmniej rybne), jest to bardzo wysoki poziom z którego łatwo spaść, a utrzymac się - trudno. Powodzenia życzę. I jak wielokrotnie zaznaczyłem to nowy lokal, więc widać staranie - darmowe przystawki, wiecheć zapewne DZIKIEJ (bo owłosiona była) mięty do wody mineralnej. Idźcie tam wszyscy póki jeszcze lokal standardy trzyma!

Toaleta w jasne pastele, kluczowy mebel wciśniety w róg, pod kątem 45 stopni w stosunku do ścian, więc wrażenie jest dziwne (a nawet DZIKIE). Co ciekawe nie zauważyłem tego będąc tu ostatnim razem, więc moze jest to jakaś zmiana?

Reasumując: papu - Przemysław Tytoń, wystrój - Christiano Ronaldo, obsługa - Iker Casillas, ceny - Piotr (czy Paweł) Brożek.

Jeść czy nie jeść: jeść, jeść!, JEŚĆ!, ŻREĆ!!!!

Linka do "Szafranu" niet, więc co to tak naprawdę jest szafran i z czym to sie je. W sumie lokal jak na razie godzien swej nazwy, choć na pewno nie cenowo.

APDEJT: Prawdziwa linka do Szafranu

niedziela, 20 maja 2012

("Korona") Decard Cain ginie już w pierwszym akcie

Witajcie blogaskomaniacy! Niech żyje kryzys! Dzięki niemu restauracje szybko padają i w ich miejscu pojawiają się nowe. Dziś zawizytujemy to samo miejsce po raz trzeci, po raz trzeci z inną nazwą. Celem wyprawy jest nowiusieńka restauracja "Korona" położona w stargardzkim zagłębiu restauracyjnym na ul. Warownej. Przed samą recenzją zachęcam do pójścia, ponieważ lokal jest nowy, toteż porcje tam serwowane są wprost gargantuiczne.

Veni

Jak wspomniałem wcześniej, lokal położony w stargardzkim zagłębiu restauracyjnym na samym jej początku niemalże. Po przekroczeniu drzwi znajdujemy się w dość obszernym pomieszczeniu plus ogródek na tyłach, plus sala kominkowa (mam nadzieję bo nie widziałem) w podziemiach, plusik maleńki ogródek na wejściu. Ktoś zaplanował biznesplan z rozmachem - nie szkodzi przyjdę czwarty raz w to miejsce, jak tylko nazwa będzie chwytliwa. Wystrój lokalu to zdecydowany eklektyzm, każda ściana w innym kolorze, krzesła czarne, na suficie drewniane klapy, na parapecie szkielet imbryka z pomarańczami leży obok kamienia pomalowanego w kwiatki. Na ścianach wiszą obrazy alternatywnie rzeczywiste, gdzie widać krzywe instrumenty muzyczne. Całość upstrzona jest draperiami przypominającymi to

Vidi

Jak wspominałem lokal dopiero otworzył swe podwoje, więc wszyscy dookoła starają się wyraźnie - natychmiast podbiegła do nas zwiewna dziewoja o rudych włosiętach (redhead - jak mawiają niektórzy). Muszę nadmienić, że lokal wraz ze mną odwiedziła liczna bo czteroosobowa drużyna pierścienia (i ja stary kawaler - więc urodziwe dziewczęta suplikujcie w komentkach - jestem niezwykle urodziwy, niezwykle bogaty i niezwykle niezaradny życiowo). Złożyliśmy zamówienia a drużyna pierścienia mogła pogrążyć sie w romantycznych trelach, jako że okres oczekiwania był znaczny (co oczywiście jest dobrym znakiem - to minimalna szansa na świeższe niż zwykle dania). Karta to oczywiście łże-karta, niektórych dań w niej wyszczególnionych restauracja nie ma na magazynie - do was mówię kremie z borowików!. Sto pięćdziesiąt dwa (napisałem to bez żadnej autokorekty) trele później nadeszły długo oczekiwane dania.

Consumati

Na pierwszy ogień (przełyk?) poszły zuppy, z okazji licznego grona gości było pełne spektrum wyboru:
- gulaszowa, bardzo dobra, spokojnie można ją polecić jako wypełniacz między kolejnymi kolejkami podczas hucznej imprezy - dużo mięsa i dobrze przyprawiona,
- flaki, zaznajomiłem się z próbką tylko, użytkownik właściwy stwierdził to,
- pomidorowa, ostrzeżenie - wyglądała jak płaszczyk o tego pana, a smakowała gorzej niż wyglądała, to zdecydowanie najgorsza zupa jaką jadłem podczas moich rozlicznych wizyt, zło zło zło zło, Natalia Lesz i Piotr Kupicha w jednym, Donald Tusk i Bolesław Komorowski, ZUS, GUS i CBA, Taniec z Gwiazdami, X-factor, Ryszard Czarnecki.
Dania drugie, niestety lokal nie dorobił się strony internetowych z prawdziwego zdarzenia, nazwy dań będę z pamięci cytować. Dodatkowa uwaga będąca przypomnieniem - nowy lokal, czyli porcje wielgachne. I tak:
- polędwiczki w serze plus ziemniaki - znakomite, nic tylko brać i jeść
- schab w serze plus ćwiartki - jw.
- sandacz ze szpinakiem - najpierw trzeba to sobie zwizualizować - na zielonym morzu szpinaku, pośród setek ćwiartek ziemiaków, spoczywa sandacz bogato skąpany sosem hmmm, nie rozpoznałem gdyż był podejrzanie kwaśny. Prawda jest taka, że smak ryby gdzieś znikł w bogactwie innych wrażeń smakowo-sosowych tyle tego było. Polecam za ilość bo do jakości po prostu się nie dostałem - zaznaczam tu moją winę.
Otrzymane sztućce były długie o rozsądnej masie. Ciekawszym zjawiskiem był talerz, na którym wieczerzałem, obrazował on znamienicie zasadę zachowania momentu pędu, ponieważ przy każdym kontakcie ze sztućcami wchodził w niekontrolowany spin.
Desert lody waniliowe z bitą śmietaną i gorącymi wiśniami, wrażenia jak w opisie tylko "gorącymi" należy zamienic na "gorącymi i sfermentowanymi".

Toaleta nie odbiega od standardów, tylko że przyoszczędzono na papierze (na czymś trzeba skoro dania ogromne).

Reasumując: papu - ks. Natanek niszczący Diabolo , wystrój - Mephisto, obsługa - Tyrael, ceny - Andariel.

Jeść czy nie jeść: jeść póki lokal nie zbankrutował jeszcze i jest w fazie startowej. Potem jak już obniżą jakość może być różnie.

"Korona" ma słabą stronę internetową, z której nic nie wynika. Dla odmiany.

niedziela, 1 kwietnia 2012

("Trattoria Toscana") Tomasz Billewicz nie przybył.

Witajcie serdecznie drodzy blogaskomaniacy po krtókiej przerwie. Wiosna idzie, nowe restauracyje wyrastają niczem grzyby po deszczu. Oznacza to, że wasz ulubiony recenzent kulinarny, przy którym inspektorzy Miszlę są jak Matka Teresa przy Pocahontas, wyruszył na eskapadę zniszczenia i pożogi.

Veni
W pewnym mieście postawiono już kratownicę przy pierwszej budowanej hali z prawdziwego zdarzenia i właśnie w tym mieście przyszło mnie zrecenzować lokal o swojsko brzmiącej nazwie Trattoria Toscana (tłum. "Podpłomyk Światowid"). Zdecydowanie kuchnia grecka gdyby nie to, że włoska. Bdździlion i pierwsza restauracja włoska w rzeczonym mieście z kratownicą już na hali.
Trattoria Toscana znajduje się na pl. Orła Białego niedaleko katedry przy której niedawno stał ogroooomniasty dźwig.

Vidi
Sam lokal olbrzymim miejscem jest, mało tego jest też bardzo popularny więc sugeruję pomyśleć zawczasu o rezerwacji lub wybrać się do niego o nieortodoksyjnej porze dnia. Wyboraźmy sobie sytuację, w której Thor Heyerdahl na swojej łódce szmugluje tanie wina lecz niestety będąc po spożyciu, rozbija łodkę o dom ubogiej handlarki kwiatów. Sytuacja wyobrażona? Zakomicie, ponieważ tak właśnie wygląda Trattoria Toscana.
Po wejściu do lokalu, natychmiast zjawił się kelner brunet i pomógł znaleźć miejsce, po krótkiej przerwie podeszła pani (blondynka, niestety o głosie przypominającym porykiwania zakochanego jenota w noc świętojańską - ale przyszliśmy jeść a nie słuchać) po bardzo długiej przerwie zjawiła się ruda pani z daniami zamówionymi. Nasuwają się dwa wnioski, po pierwsze: lokal jest lokalem dla zakochanych, trend ostanio niesłychanie modny, gdyż czekając na potrawy można długo i powłóczyście patrzeć współbiesiadnikom w oczy, po drugie: jak widać dla każdego coś dobrego (brunet, blondyna, ruda) w imię maksymy "aby życie miało smaczek..."

Consumi
Niestety przemiłą atmosferę zakłócił zgrzyt, pierwsza próba zamówienia dań (rybna zupa sycylijska, roladki z miecznika) zakończyła się klapą! Po co umieszczać w karcie dania, których nie ma. A tak miałem ochotę na miecznika, na dodanie go do listy gatunków, w których eradykacji miałem znaczący udział. Finalnie do degustacji zakwalifikowały się:
- włoska zupa warzywna, smakowała jak zwykła zupa warzywna, podana na olbrzymich talerzyskach o pojemności minimum galona, jako sztuciec służyło coś warząchwiopodobnego.
- dorada z grilla, o smaku niezwykle delikatnym, bez naleciałości z błota, mułu czy innego szelfu, posmak nuty morskiej był praktycznie niezauważalny, podana na talerzu w kształcie ryby wraz ze sztućcami dla zaawansowanych, przypominających halabardy. I równie zabójcze. Znakomita.
- penette z miecznikiem, smakowało jak szprot w pomidorach z puszki, bleeeeeee.
- łódki ziemniaczane, po prostu to frytki przejechane wałkiem. I przesolone.
- szpinak na białym winie, przyznam się że nie spotkałem jeszcze kucharza, który by zepsuł szpinak, podany w lokalu można było jeść garściami. Przepyszny.
- lody z owocami, lekko kwaskowate z następującą gamą owoców: kalafior, kapusta, marchew, czosnek. Bardzo dobre i podane w poobtłukiwanych (uboga kwiaciarka!) naczyniach w kształcie truskawki.

Toalety można opisać jako dalszą część aforyzmu "picie w Szczawnicy". Papier biały.

Reasumując:
- wystrój
- obsługa
- papu
- ceny

Jeść czy nie jeść: jeść

Linka do Trattorii Toscany tutaj