czwartek, 29 listopada 2012

("Buddha") Alef-zero

Witajcie drodzy blogaskomaniacy, wasz ulubiony, nieustraszony i niestrudzony recenzent strikes back! (Dla niemówiących w języku langłidż tłumaczę - "uderzam plecy") Dawno dawno temu (a może całkiem niedawno), bardzo bardzo daleko stąd (a może bardzo blisko) miałem zaszczyt zawizytować miejsce, gdzie podawano kurczaka tak miękkiego, że dawał się rozsmarować nożem, mało tego to jedno z nielicznych miejsc, które zrecenzowałem podwójnie. Inkryminowany lokal to ma się rozumieć "Bombay". Kulinarny świat miasta, które już niedługo doczeka się hali sportowej o pojemności przekraczającej siedemset osób (stali bywalcy już wiedzą jakie to miasto), zelektryzowała informacja o powstaniu młodszego brata "Bombaju", czyli restauracji "Buddha" dla odmiany serwującej dania kuchni orientalnej (w tym przypadku tajskiej i fusion - co to fusion znaczy, kompletnie nie wiem). Aby sprostać nieustającemu wzrostowi popularności blogaska oraz wysokich oczekiwań co do świeżości recenzji, do wyżej wymienionego lokalu udałem się natychmiast.

Veni

Lokal ówże, znajduje się w stolicy województwa zachodniopomorskiego niedaleko rynku na nowym starym mieście, na ulicy o jakże wdzięcznej nazwie Rynek Sienny pod numerem równym połowie liczby niezbędnej do uruchomienia Świętego Granatu Ręcznego.Tutaj muszę pochwalić się osobistą odwagą, gdyż lokal udało mnie się odnaleźć we mgle, szkwale, gradzie i pomimo wściekłych ataków runa leśniego wszelakiej maści (jagód, kąkoli i tataraku), innymi słowy lokal znajduje się na samym początku rynku nowego starego miasta i trafić jest tam dziecinnie łatwo.

Vidi

Wystrój drodzy blogaskomaniacy (swoją drogą ciekawe co słychać u Gosi Andrzejewicz, nie żebym się chwalił, ale o Gosi nic nie słychać ostatnio, a blogasek proszę kwitnie z pełną mocą pachnącego kwiecia, jak to Danusia mawiała - tutaj od 2:17:33) jest kardynalny, mnóstwo, mnóstwo, ale to mnóstwo purpury przetykanej złotem, złoto co prawda przypomina słonie, ale kto zwracałby uwagę na takie szczególiki. Meble są czarne głównie, siedzieć można po ludzku na krzesłach, lub jak te hipstery można swe szlachetne członki na czymś przypominającym otomanę, na każdym stoliku znajduje się pędzioch zielonego bambusa. Rozwiązaniem awangardowym jest sposób składowania odzieży wierzchniej klientów, bowiem mamy do dyspozycji szafę, jakaś miła odmiana po wszechobecnych wieszakach, by nie było za łatwo szafa ma niezwykle inżynierski sposób zamknięcia na podstępny wichajster - żeby nie było, że nie ostrzegałem. Jak w każdej markowej restauracji, wita nas menago sali, przechwytuje kelner i prowadzi na miejsce. Lokal ma sporo dwuosobowych lokalizacji, jak i wieloosobowych tak więc dla każdego coś miłego. Sztućce już leżą uszykowane wraz z menu i zgodnie z dołączoną ulotką są to łyżka i widelec (tak podobno ma kuchnia tajska, toteż Edward Nożycoręki wannabies - przykro mnie ale lokal nie dla was nożyczek tu nie będzie, o nożach nie wspominając). Wskazówka - łyżka i widelec są do dania głownego, ponieważ do zuppy otrzymujemy osobne ceramiczne chochlum. Wszystkie otrzymane sztućce to Pudziany w swojej klasie, masywne i cięzkie toteż ostrożnie należy nimi wymachiwać, na plus sprzyja fakt nie wydawania noży konsumentom. Lokal idealnie znajduje się na randki z ukochaną/ukochanym, gdyż mimo szybkiego przechwycenia przez kelnera (bez urody kompletnie) okazuje się, że w "Buddhdzie" prawdopodobnie udało się oswoić czarne dziury, bo gdzieś kelner musi znikać - inaczej tego nie da się wytłumaczyć. Innymi słowy czasy oczekiwania na obsłużenie prawdopodobnie są tutaj rekordowe, nic dziwnego w sumie, czarne dziury zakrzywiają czasoprzestrzeń. Wszystkie naczynia są niezwykle oryginalne w kształtach, zuppę mamy podaną w kwadratowym talerzu z ogromnym spodkiem, rybę na talerzu przypominającym liść, curry w zgrabnej miseczce a naczynie deserowe jest po prostu wypaśnie i ma kształt muszli.

Comsumati

Korzystając z okazji zawizytowania lokalu wraz z osobą towarzyszącą, miałem do dyspozycji szeroki wachlarz dań, korzystając z dostępności meniu podaję nazwy w oryginale:

- Kieo Moo
- Priao Waan Pla
- Kaeng Matsaman Kai
- Koconuss Eiscreme.

I wszytko jasne prawda? Kieo Moo moi drodzy blogaskomaniacy to rosół z pierożkami. Opis jest kłamliwy ponieważ dostajemy wywar (bardzo dobry) wraz z pływającym zielem (bardzo dobrym), grzybem (bardzo dobrym), oraz mięsnymi pierożkami jak komety (które prawdopodobnie okazały się być sojowymi gdyż były kompletnie bez smaku), ogólne wrażenie po zuppie bardzo dobre. Dylematem jest tylko otrzymane chochlum, którym cieżko wyskrobuje się zuppę z dna naczynka, uczyniłem to poprzez szybkie rozglądnięcie sie po lokalu a następnie wypicie resztek zuppy.
Do dań główych, które opiszę poniżej dodawany jest ryż ugotowany jak trzeba (dziwne byłoby inaczej, w końcu jesteśmy wśród mistrzów obróbki ryżu).
Priao Waan Pla to ryba w sosie słodko-kwaśnym, można wyhaczyć nawet pływającego ananasa oraz pokusić się o stwierdzenie, że danie zostało przygotowane ze świeżych(!) komponentów. O smaku ryby nie da się wiele powiedzieć poza tym że utopiona w sosie słodko-kwaśnym całkowicie przejmuje jego właściwości, cóż specyfika kuchni orientalnych - mimo to bardzo dobra.
Kaeng Matsaman Kai czyli kurczak w sosie matsaman, lokal jako nowy jeszcze nie przygotował kelnerów na dyskusje merytoryczne w temacie dań, gdyż nie za bardzo udało mu się wyjaśnić co to naprawdę jest. (Internety jak komety na ratunek!) Oczywiście danie to curry, wywołało u mnie łzy w oczętach z dwóch powodów, powód pierwszy to mimo zapewnień kelnera cyt. "danie łagodne" doznałem jakże rozkosznego przeczyszczenia zatok, powód drugi to powrót do czasów młodości gdyż danie smakowało jak ten specyfik. Podobno curry było z kurczakiem, ale musiał z niego uciec bo to co miało emitować kurczaka było w opłakanej ilości.
I na końcu nasze słowiańskie Koconuss Eiscreme, danie ze zdumiewającą oprawą audiowizualną, naczynko o znakomitym kształcie, wypełnione lodami kokosowymi, mleczkiem kokosowym, wiórkami kokosowymi, kokosem oraz smieciami typu ananas, pomarańcza i coś czego nie umiałem rozpoznać (dajmy na to że gruszka bo miało zieloną skórkę). Wygląd dania nieziemski, jak na razie może tylko "Klubik" zaprezentował coś na kształt. Rewelacja multimedialna (choć mógłby deser lepiej śpiewać), w smaku też niezłe.


Do toalety prowadzą podświetlane schody Aldony w kolorze w okolicach żółtego, ale to sprytny zabieg marketingowy bo po otwarciu drzwi uderza nas kardynalność, złoto i purpura oraz bambus zielony na ścianach. Toaleta składa się z sieni i komory właściwej przedzielonych drzwiami. Drzwi do komory właściwej w trakcie otwierania o niecały centymetr mijają umywalkę (która ma kształt zwykłej miski - ostatnio zauważalny trend to jest). To pozornie nieergonomiczne rozwiązanie ma tyle jeden cel (tak bardzo chciałbym pojechać na Hel), ukrywa bowiem KSIĘCIA CIEMNOŚCI!!!!1Wszystko jasne niby "Buddha" w nazwie, ale to tylko przykrywka pod KSIĘCIA CIEMNOŚCI!!!!1 i tylko najodważniejsi oddadzą swe cześci ciała służące do zabawy - KSIĘCIU CIEMNOŚCI!!!!1.

Reasumując: papu - kopalnia miedzi , wystrój -  kopalnia węgla, obsługa -  kamieniołom, ceny - kopalnia złota

Jeść czy nie jeść: Lokal słabszy od "Bombaju", ceny nieadekwatne do pokarmu, dla koneserów kuchni wschodniej, sam deser i KSIĄŻE CIEMNOŚCI!!!!1 to mało, więc na własne ryzyko.

Linka do "Buddhy" tutaj, na stronie często i gęsto wala się jeszcze Times New Roman.


3 komentarze:

  1. "...poprzez szybkie rozglądnięcie sie po lokalu a następnie wypicie resztek zuppy." - jak mniemam, chodzi o wychłeptanie bezpośrednie, bez odrywania naczynia od podłoża? ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Niestety okazało się to fizyczną niemożliwością, dno zostało oderwane (a kości rzucone).

    OdpowiedzUsuń
  3. Rozczarowałem się nieco. Ale jak już kiedyś dojdzie do ekranizacji, to ta scena koniecznie musi zostać poprawiona!

    OdpowiedzUsuń