piątek, 20 listopada 2009

Ad. ("Chief") Na powitanie.

Witam liczne rzesze miłośników naszego bloga, co dotąd oznaczało wyłącznie umiłowanie barwnego i najeżonego metaforami, jak dobra kasza słoniną, stylu rybojada. Nie wiem, ilu Was jest, ale jeżeli choć część z Was należy do tych 38% rodaków, która w poprzednim roku nie zhańbiła się wzięciem książki do ręki, to myślę, że już za kilka z wypiekami na twarzy pochłoniętych wpisów (czyli po wypełnieniu z ogromnym zapałem kilku kolejnych obowiązków kronikarskich) będziecie mogli śmiało w przyszłorocznej ankiecie powiedzieć „TAK”.  Opowieść wije się meandrycznie po kulinarnej mapie Szczecina (na razie bez okolic); zapał literacki zdaje się dorównywać pasji do pochłaniania porcji w ilości co najmniej: półtora (cała swoja + pół miłej legendarnej współautorki bloga, czyli mojej) a zatem nawet bez mego wkładu wkrótce ma szanse powstać dzieło epokowe i epickie.. jedynie żarciu na naszym terenie dedykowane.

Jeśli ktoś z Was pyta, „po cóż wstęp ten?”, odpowiadam owym ignorantom spraw damsko-meskich a w dodatku kulinarnych, iż służył on definicji mojej roli. Zacząć bowiem należy od tego, że tempu powstawania tych relacji dorównać  może jedynie szybkość pochłaniania porcji swoich i połowy mojej przez miłego, rybolubnego współautora. Obie te sprawności są jego domeną, stąd w rywalizacji tej kronikarskiej skazana jestem na rolę dopowiadacza, zaś a lokalach .. cóż.. rzeknijmy wprost.. zdarza się, że nie dość zjadam (chlip).

Relacje moje służyć będą zatem temu, czemu zostały przeznaczone. Uzupełnianiu i wskazywaniu nieścisłości. Nie poważę się nic dodać w temacie ryb, jeśli zaś chodzi o sprawy drugorzędne, czyli wszystkie pozostałe, nie zawaham się użyć swej kobiecej broni , czyli skrupulatnej pamiętliwości.

 

Zatem co się tyczy wyprawy do Chiefa,.. UWAGA, uzupełniam :

Menu moje i Majora Bienia, który ma stopień majora, nie różniło się istotnie. Zamówiłam jednak na pierwsze egzotyczną zupę z diabła morskiego; potrawę dość lekką, bez najmniejszych znamion ogni piekielnych, gdyż w smaku dość delikatną. Stanowiła elektryzującą zapowiedź dalszych smaków, wzmagając raz po raz napięcie w rytmie zanurzanej w talerzu łyżki, niczym w magnetycznej Gran Partita (K 361) Herr Mozarta.

Ze spraw dalszych, nie przesądzałabym, że mleko musiało być podgrzane w mikrofali.  No i oczywiście nie było ono uhate. Cudownie mi się, pewnie po nim, zaokrąglił brzuszek.

Co do wystroju, nie miałam podobnych do miłego rybożercy spostrzeżeń, ale,…ale..ALE….pomiędzy drzwiami wejściowymi, szatnią a salą umieszczono reagującego na ruch kuglarskiego mikołaja, którzy zbezcześcił wszystko, co mogło być święte.

Podkreślam jeszcze na koniec wyśmienitą obsługę. I dodam, że .. ja tam jeszcze wrócę!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz