środa, 18 listopada 2009

("Konik Morski") Patataj, ptatataj, chlupu, chlupu, chlup.

Już tytuł notki na blogasku, sugeruje żem niepełnosprawny umysłowo, ale tym razem się wybronię, tytuł notki to kalambur. O jakim szczecińskim lokalu on mówi? Ma się rozumieć o "Koniku Morskim".
W poprzedniej epopei (post wyżej) miałem zaszczyt zwiedzać "nowe stare miasto" od przodka, teraz czeka nas wyprawa na hmm... rufę. "Konik Morski" to lokal, który mieni się tytułem "restauracji rybnej", innymi słowy chce mierzyć się z absolutem napotkanym w pierwszym odcinku czyli "Chiefem". Jak rywalizacja wypadnie ... należy wysłać SMSa o kodzie "ZUT" na numer 37312.

Lokal ma niezwykle szeroką przeszkloną witrynę, będąc w środku ma się wrażenie wyeksponowania na wielkiej wystawie. Ściany ceglane, ławy drewniane... puryści estetyczni będą zachwyceni (czyli wystrój lepszy od "starego Chiefa").
Po wejściu i znalezieniu odpowiedniego miejsca, podchodzi pani kelnerka (porównanie z "Milano" wypada na korzyść "Milano" właśnie) z niezwykle lansiarskimi i gadżeciarskimi przyrządami do przyjmowania zamówień czyli długopisem (po niemiecku der Kugelschreiber) oraz notesikem (der Notesfuhrer).
O ile sobie dobrze przypominam, blogasek ten o rybach stanowi więc zaskoczenia nie ma, wziąłem rybę z pieca plus kulki ziemniaczane plus warzywka blanszą pociągnięte (ma sie ten lansiarski styl no nie?) . Czas wyjawić prawdę - jestem osobą w lesie wychowaną i jak zobaczyłem sztucieć, który otrzymałem zamiast noża to chciałem uciec. Takiej łopaty do tortu moje oczy jeszcze nie widziały, w myślach pożegnałem się z kilkoma z mych odstających członków ( w sumie niepotrzebnie takie duże powyrastały). Gdybanie nad swym marnym losem umiliło mi oczekiwanie na danie.
O szczeście niepojętne! Me danie zbliżyło się! Rybę poznałem od razu, zadziwiło mnie cos co przycupnęło w kąciku okrągłego talerza - M&Msy! Jestem ignorantem, ale łączyć czekoladki z rybą to jak zaksięgować środek trwały po stronie "Ma". Delikatna próba spowodowała me olśnienie to kulki ziemniaczane były! Niestety ich wielkość oraz ilość spowodowały efekt "śmierdzenia malizną" a smak pozostawiał wiele do życzenia. Sama ryba smakowała poprawnie (przypominam ignorancki kolaborat w poprzednim poście, gdzie staram sie definiować smak ryby), natomiast warzywka z blanszy - pozwolę sobie zacytować miła współautorkę blogusia "wyżarłeś gotowane a surowe zostawiłeś".
Niestety pani kelnerka, nie umiała zgadywać myśli konsumentów (in minus w porównaniu z poprzednimi lokalami) i po zjedzeniu dania głównego, sporo trzeba było czekać, aż pani się zjawi i przyjmie zamówienie na deser. Kandydatem na poprawienie nastroju została (werbel) "gruszka Babci Honoraty"(tadam!), czyli tytułowy owoc o kształcie gruszki (a dokładniej 50% owocu) wraz z gałką lodów muśniętą czekoladą. Trzeba przyznać, że wiekszość atrakcyjnych walorów deseru sama egzotyczna nazwa czyni, ale w porownaniu do dania głównego to niczym wydzielina z nektaru w otworze gębowym.
Po wychłeptaniu tego co trzeba nastąpiła ewakuacja z lokalu.

Reasumując: papu - słabo, obsługa - słabo, wystrój - 5 "Chiefów" starych, ceny - 0.0000001 "Chiefa" starego.
"Konik Morski" nie jest godzien "Chiefowi" pach lizać.

Niestety w epoce Web 2.0 "Konik" strony nie posiada, w zamian - link

Jeść czy nie jeść: nie jeść

1 komentarz:

  1. Wszystko szczera prawda, tyle, że ..
    te 50% owoca, które uatrakcyjniono gałką lodów z muśnięciem czekolady, co uczyniło Ci wrażenie wydzieliny z nektaru w otworze gębowym, jak zechcialeś w swym grafomanskim zapale opisać nazywało się gruszką babci Heleny.

    miła współautorka blogusia

    OdpowiedzUsuń